3 wrz 2011

Katolicy nie mogą milczeć


Z JE ks. bp.
Stanisławem
Napierałą, 
ordynariuszem  http://bestbux.info/?r=trvam
kaliskim,

rozmawia Sławomir Jagodziński

Kult świętego Józefa z kaliskiego sanktuarium promieniuje na całą Polskę. Niezwykła jest tradycja spotkań modlitewnych w pierwsze czwartki miesiąca w intencjach obrony rodziny i poszanowania życia ludzkiego. Dlaczego właśnie te dwie intencje?
- Życie ludzkie i rodzina to dobra fundamentalne, na których opierają się wszystkie inne. Życie ludzkie to właściwie człowiek w całej rozciągłości swojego istnienia od poczęcia do naturalnej śmierci. Szczególnie w tych dwóch momentach: gdy rozwija się pod sercem matki i gdy dotknięte jest starością czy brakiem zdrowia, życie ludzkie zdane jest na innych i potrzebuje pomocy. Niestety, cywilizacja współczesna zamiast zabezpieczać to życie wówczas, kiedy ono potrzebuje wsparcia, robi coś zupełnie odwrotnego. Wprowadza ustawodawstwo, które zezwala zabijać, czyniąc z dziecka w łonie matki albo człowieka cierpiącego zakładnika innych spraw i dążeń. Nie! Nigdy nie można nawet najważniejszych spraw załatwiać poprzez zadanie śmierci drugiemu. Stąd też takie zbrodnie jak aborcja czy eutanazja współczesną cywilizację czynią cywilizacją śmierci.
Także rodzina to równie fundamentalne dobro w łączności właśnie z życiem ludzkim. Ona jest tym właściwym środowiskiem, gdzie człowiek się rodzi i gdzie się rozwija, dojrzewa, by znowu dać początek nowej rodzinie. Tej prawdy nie zmienią żadne współczesne ataki na chrześcijański model małżeństwa i rodziny.
Obrona życia i rodziny to zatem dwie niezwykle ważne intencje, w których modliliśmy się w sanktuarium św. Józefa 1 września z całą Rodziną Radia Maryja i modlimy się w każdy pierwszy czwartek miesiąca od kilku lat. To też wypełnienie tego, do czego wezwał nas bł. Jan Paweł II, gdy w 1997 roku przybył do kaliskiego sanktuarium św. Józefa. Tam Papież Polak zawierzył Opiekunowi Świętej Rodziny życie ludzkie od poczęcia do naturalnej śmierci i wszystkie rodziny.

Niedawne odrzucenie przez Sejm projektu ustawy o całkowitej ochronie życia ludzkiego, zapowiedzi premiera, że po wyborach przyjdzie pora na zajęcie się sprawą tzw. związków partnerskich, nie napawają optymizmem. Czy to nie jest już wystarczające ostrzeżenie dla katolickiego wyborcy, aby dokładnie przyjrzał się kandydatom na posłów i senatorów?
- Zabijanie dzieci poczętych, legalizowanie tzw. związków partnerskich, wszelkie działania przeciw godności człowieka, życiu i zdrowej rodzinie - ci, co deklarują coś takiego w swym programie, sami się dyskwalifikują. Oczywiście, katolik nie może z czystym sumieniem głosować na takich polityków.
Katolicy nie mogą milczeć i właśnie w życiu politycznym powinni zgodnie ze swoją wiarą wypełniać swe zadania. I to nie tylko ich prawo, ale i obowiązek. Mają pokazywać najpierw te normy moralne, którymi polityka musi się też kierować, żeby służyła ludziom, a nie żeby była przeciwko nim. Polityka musi być moralna i przestrzegać zasad, które ludzie wierzący doskonale powinny znać i nimi się kierować, zwłaszcza idąc na wybory. Nie można nam wybierać kogoś takiego, kto będzie głosił, że będzie legalizował związki partnerskie, że będzie propagował aborcję czy eutanazję. Nie wolno! Angażując się w wybory, katolicy mają obowiązek wyszukać odpowiednich kandydatów, zaprezentować ich, głosować na nich. Muszą się zmobilizować! Bo potem mamy taką sytuację, że w kraju, gdzie zdecydowana większość jest katolikami, do władzy dochodzą ludzie, którzy krajem kierują wbrew zasadom katolickim. Jest to przyzwyczajenie jeszcze zakodowane z PRL, że polityka to domena jedynie partii. Wtedy była ta jedna partia, dzisiaj są różne... Jednak polityka to jest święty obowiązek wszystkich, zwłaszcza katolików. W demokracji świeccy wierni mają też obowiązek wpływać na władzę i sięgać po władzę, aby przemieniać ten świat w duchu Ewangelii. Ale muszą być autentyczni i wierni.

W jednej z homilii wygłoszonej w kaliskim sanktuarium odniósł się Ksiądz Biskup do swoistej "mody", żeby żyć razem, ale nie zawierać małżeństwa. To niszczy rodzinę. Czy tego problemu nie pogłębia coraz większe przyzwolenie społeczne i obojętność (czasem także katolickich rodziców) na takie sytuacje?
- Zjawisko życia przez dwoje ludzi jak małżonkowie, ale bez zawierania małżeństwa, choć stało się "modne", to jest obce naszej kulturze, naszym obyczajom w Polsce. Skąd to się wzięło? Na pewno ta "moda" zaistniała w obszarach krajów zachodnich i przenika do nas, ale naśladowanie tych złych wzorców ma też swoją przyczynę w polityce względem rodziny. Państwo powinno służyć rodzinie, a nie kreować takie prawa i tworzyć warunki, które sprzyjają życiu dwojga ludzi bez małżeństwa. Nie może opłacać się bardziej nie być małżeństwem, niż nim być! Taka polityka zbiera tragiczne żniwo.
To oczywiście wiąże się z wrażliwością społeczeństwa na zjawiska niesłużące zakładaniu rodziny, środowiska, które jest naturalnym miejscem zrodzenia i wychowania potomstwa. Duszpasterze, ludzie wierzący nigdy nie mogą udawać, że nie widzą zła, grzechu. Bardzo źle jest, gdy rodzice, wiedząc, że ich dzieci żyją bez ślubu, milczą, tak jakby przyzwalając na to. To też oznaka choroby współczesnej cywilizacji, którą można nazwać w tym przypadku cywilizacją dekadencji moralności. Normy moralne są przemilczane, pomijane, relatywizowane, tak jakby ich po prostu nie było. Wszyscy, którzy czują odpowiedzialność za rodzinę, za dzieci, za naszą przyszłość, nie mogą tego nie zauważać, nie mogą tępić w tej sprawie swojej wrażliwości. W przygotowaniu do życia rodzinnego, w katechezie trzeba od samego początku na to zwracać uwagę. Jeżeli dzieci będą wychowywane w takich związkach bez małżeństwa, to jakie wzorce otrzymają? Jest to zagadnienie bardzo ważne, ale też bardzo trudne.


Dziękuję za rozmowę.



Przed pierwszym dzwonkiem

http://bestbux.info/?r=trvam


Zadźwięczał szkolny dzwonek. Uczniowie, nauczyciele, katecheci stanęli na swoich stanowiskach pracy. Przed nimi dziesięć miesięcy ciężkiej pracy. Wszyscy zadają sobie pytanie: Co przyniesie nam ten rok szkolny?
Pod koniec wakacji pytałam dzieci, czy są już przygotowane, czy mają już wyprawki szkolne. Przyznaję, że mało dzieci czekało z radością na pierwszy dzwonek. Niektóre plecaki były jeszcze puste, ponieważ rodzice mają kłopoty finansowe. W naszej parafii ksiądz proboszcz ogłosił zbiórkę przyborów szkolnych, by w ten sposób zapełnić plecaki najbiedniejszym uczniom.
Serce boli, kiedy w XXI wieku patrzymy na tę polską biedę, a niektórzy cieszą się z przynależności do Unii Europejskiej. Powtarzają także, jak wielkie dobrodziejstwa płyną od naszych europejskich mocodawców. Przypominają mi się czasy powojenne, kiedy nosiliśmy tabliczki, grysiki i na nich uczyliśmy się pisać. Kto wie, czy nie trzeba będzie do nich wrócić, gdyż na zeszyty i długopisy nie będzie wszystkich stać. Są dzieci, które nie mają jeszcze podręczników szkolnych, a rodzice nie widzą szans na ich zakupienie. A miało być tak pięknie...
Rozmawiałam także z dziećmi pięcioletnimi i ich rodzicami. Na pytanie: Czy chcą iść do zerówki? - dzieci odpowiadały przecząco. Odważniejsze mówiły: "Chcemy się jeszcze bawić". Niektóre tuliły się do mam, patrząc im w oczy, jakby szukały oparcia i obrony. Sześciolatki na pytanie o klasę pierwszą reagowały niespokojnie, nerwowo skubały rękawy sweterków i nieufnie spoglądały na mnie. Rodzice tłumaczyli, że ich dzieci nie przejawiają chęci do nauki, żyją jeszcze w królestwie baśni i dziecięcych zabaw. Kiedy będą zmuszone do nauki w pierwszych klasach, bardzo na tym ucierpią.
Czy polskie społeczeństwo może temu zaradzić? Sądzę, że tak. Rodzice mają prawo, a nawet obowiązek upominać się o własne dzieci. Trzeba dyskutować na argumenty, rozsądnie i stanowczo przekonywać o swoich racjach. Mogą w tym również pomóc opinie psychologów szkolnych. Nie trzeba chować głowy w piasek i tym samym przygotowywać złego losu dla swoich dzieci. Jeśli zajdzie taka potrzeba, należy wyraźnie powiedzieć: Nie pozwolimy! 


Józefa Kusz, Krasnobród 

28 sie 2011

Z nadzieją i wiarą - post nr 5


"Nigdy nie zapomnę tej chwili, gdy padł rozkaz "Sosny": Baczność, dzisiaj o godzinie 17.00 rozpoczynamy jawną walkę! A więc nareszcie. Jawna walka. Jakże będzie inna niż pod Arsenałem, Sieczychami czy w Wilanowie. Nie będziemy już małym wydzielonym oddziałem, będziemy walczyć ramię przy ramieniu z ludnością Warszawy, tej Warszawy, która już tylekroć pokazała światu, że potrafi walczyć. O wolność swoją i wolność całej Polski" - tak witał dzień 1 sierpnia 1944 roku jeden z najmłodszych żołnierzy Batalionu "Zośka" Tytus Karlikowski. Miał 17 lat, gdy poszedł do Powstania. Pisze: "Jaka radość, jak dziękować Bogu, że pozwolił nam przetrwać i doczekać tej chwili. Żegnam się z rodzicami, mówiąc, żeby byli dobrej myśli, że wszystko minie za dwa, trzy dni. Biorę opaskę biało-czerwoną z orzełkiem, na której widnieje kotwica - symbol Polski Walczącej. Idę w bój - z nadzieją i wiarą niezachwianą w zwycięstwo!". W Śródmieściu zdobywa karabin maszynowy z płonącego samochodu i przedziera się do "Zośki" na Wolę. Ranny już 8 sierpnia, jeszcze prowadzi chłopców do ataku. 11 sierpnia jest dosłownie poszarpany odłamkami. Traci oko, ma bezwładną nogę i rękę. Uratowany przez doktora "Broma" i przeprowadzony kanałami przez "Śwista" - ocaleje. Wielokrotnie przesłuchiwany przez Urząd Bezpieczeństwa w sprawie ekshumacji i pogrzebów przyjaciół, zażartuje: - Jakoś się przeturlałem i nie siedziałem w więzieniu. Stanie się sławą w dziedzinie ocalania lasów. Z tytułem profesora doktora habilitowanego Instytutu Badawczego Leśnictwa przewodniczy Working Group for Forest Fire przy ONZ w Genewie, pełni znakomicie funkcję kierownika Katedry Profilaktyki Pożarniczej w Szkole Głównej Służby Pożarniczej. Wspiera go w pracy i życiu wspaniała żona Ala, łączniczka z Pułku "Baszta". Tytusowi Karlikowskiemu zawdzięczamy brzozowe krzyże na kwaterze Batalionu "Zośka", jedyne, jakie na cmentarzu Wojskowym ocalały.
Dziś, gdy zabrakło już i "Śwista", i Kazika Łodzińskiego, Tytus Karlikowski wziął na barki obie funkcje - jest przewodniczącym Środowiska Batalionu "Zośka" i przewodniczącym Komitetu Opieki nad Mogiłami "Zośki", autorem wielu cennych opracowań naukowych, promotorem 250 prac magisterskich i inżynierskich. Zawsze spokojny, zrównoważony i skromny, posiada ponad 30 odznaczeń bojowych i pokojowych, wśród nich Srebrny Krzyż Orderu Virtuti Militari.

Jeden z "kamieni na szaniec" to tyt.posta nr6

Jego siew trwa - post nr 5

W 1983 roku, podczas stanu wojennego, Honorowy Medal Batalionu "Zośka" wręczał Ojcu Świętemu w Rzymie prof. Kazimierz Łodziński. Powiedział Jan Paweł II: "Lekarz to jest wielki miłosiernik. Samo imię lekarz - mówi o pomaganiu człowiekowi, uzdrawianiu, przywracaniu sił". Takim miłosiernikiem był druh prof. Kazimierz Łodziński, który łączył cechy najwspanialszego lekarza ratującego życie dziecka z wiernością towarzysza broni i opiekuna tradycji swego batalionu. Był wieloletnim ofiarnym i niestrudzonym przewodniczącym Środowiska "Zośki" i Komitetu Opieki nad Mogiłami Żołnierzy Batalionu. W czasie okupacji tajnie studiował medycynę. Po wojnie, kiedy stanie się sławnym lekarzem, powie: "Jestem szczęśliwy, że moim kolegom, poległym Żołnierzom Batalionu "Zośka", zwłaszcza tym ze Szkoły Zaorskiego, medykom, mogę powiedzieć - cały czas o was myślałem i czułem, jak mnie wspomagaliście". Brał udział w sławnych akcjach: pod Arsenałem, w Sieczychach i "Góral" - gdy żołnierze Armii Krajowej w brawurowy sposób zdobyli na potrzeby konspiracji ogromną sumę w ataku na konwój z banku. Przed tą akcją, jak wspominał druh Łodziński, grupka zośkowców poszła do katedry św. Jana i tam modliła się o pomoc do Matki Najświętszej: "Spraw, abyśmy każdego dnia w szczęściu i bólu byli braćmi. Wtedy nasze szpitale będą także Twoimi katedrami, a nasze laboratoria świadkami Twojej wielkości". Należał do 80. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej im. Bolesława Chrobrego, której tradycje podtrzymywał do końca życia. Mówił: - Moi koledzy odeszli na wieczną wartę, ale trzeba podnieść głownię ogniska, rozżarzyć ją płomieniem zapału i rzucić do nowego ogniska harcerskiego! W Powstaniu niósł bohatersko pomoc rannym. Jego żona - śliczna Staszka - swego pierwszego syna urodziła w płonącej, powstańczej Warszawie.
Po wojnie Kazimierz Łodziński stał się sławą polskiej chirurgii dziecięcej - jej współtwórcą i europejską znakomitością w tej dziedzinie. Kierował Kliniką Chirurgii Dzieci i Młodzieży Instytutu Matki i Dziecka. Wykładał na kongresach naukowych w wielu krajach ze Stanami Zjednoczonymi i Japonią na czele. Ocalił życie dziesiątkom polskich dzieci. Do końca życia jako naczelny chirurg dziecięcy współpracował z 89 oddziałami chirurgii dziecięcej w Polsce. Na wielkim Medalu Honorowym, jaki otrzymał w Krakowskim Instytucie Pediatrii, wyryto słowa: "Nie zapominaj o siewie, jeśli chcesz zbierać". Wielki jest siew prof. Kazimierza Łodzińskiego, bohatera Batalionu "Zośka".

Z nadzieją i wiarą - to tyt.posta nr6

Służba do końca - post nr 4





"Biegnę myślami do Przyjaciół moich i pytam - dlaczego tak młodo ginęli? - dlaczego tak nielicznych los przy życiu pozostawił? A los odpowiada nam - zostaliście, by prawdę o Tamtych głosić". Tak pisał mi w liście nasz druh, nasz przyjaciel, nasz wzór. Harcerz - powstaniec - bohater. Major Stanisław Sieradzki "Świst".
Znała go i kochała cała harcerska Polska. Na pożegnaniu w katedrze polowej 25 lutego 2009 roku było 51 pocztów sztandarowych. Dzisiaj na Rajdzie Arsenał czy 1 sierpnia na Powązkach ciągle widzimy jego wysoką postać w mundurze instruktorskim i rogatywce otoczoną przez tłum młodzieży zasłuchanej w opowieści, dzięki którym spod białych brzozowych krzyży powstawali żywi bohaterowie Batalionu "Zośka".
Był jedną z najbardziej charakterystycznych postaci batalionu. Zawsze pełen humoru i wigoru. Pseudonim "Świst" zyskał, bo koledzy uważali, że świetnie pasują do niego słowa harcerskiej piosenki: "Choć skaut ma na głowie/ kłopotów ze trzysta,/ nic się nie turbuje/ i tak sobie śwista".
8 sierpnia na Woli biegły za nim podniecone głosy kolegów: - Podać po linii, "Świst" zdobył karabin maszynowy! 11 sierpnia czołgał się pod ostrzałem przez pole. Opowiadał: - Leżę i odmawiam "Pod Twoją obronę...". Pociski gwiżdżą mi nad głową... Skokiem dopadam do szkoły świętej Kingi, którą nazywaliśmy "Twierdzą", taranuję jakieś zamknięte drzwi, wywalam je i jak na łodzi wjeżdżam. I nagle słyszę krzyk Witka Sikorskiego-Boruty: - Nie strzelać! To Staszek "Świst"!
31 sierpnia dwudziestotrzyletni podchorąży "Świst" otrzymuje zadanie - przeprowadzić kanałami ze Starówki do Śródmieścia grupę 63 powstańców. Są wśród nich ranni. On sam ledwo wyszedł ze szpitala na Miodowej, ranny dwukrotnie. Stanęliśmy ze "Świstem" przy włazie do kanału na placu Krasińskich. Wspominał: - Wleczemy się. Pełzamy na kolanach. Opatrunki mi przemokły, rany bolą. Wreszcie - jasność. Wrzeszczę - Starówka! Swoi! Doszliśmy!
Na Czerniakowie seria z czołgu zmiotła go z balkonu. Trzeci raz stanęła nad nim śmierć. 18 września żołnierze z 1. dywizji im. Kościuszki przeprawili pogruchotanego "Śwista" na drugą stronę Wisły.
Po wojnie odnalazł się ze swoim przyjacielem "Anodą" i razem grzebali poległych przyjaciół. Zaczął studia w Szkole Głównej Handlowej. Aresztowano go 13 stycznia 1949 roku. Przeszedł straszliwe śledztwo na Rakowieckiej. Został skazany na 10 lat więzienia i wywieziony do Wronek. Nagle w 1953 roku przewieziono go do Rzeszowa. Tam spotkał kolegów ze swej kompanii Oficerskiej Szkoły Saperów, do której był wcielony w 1945 roku i z której uciekł do oddziałów leśnych ROAK. Tym razem 26 lutego 1954 roku dostał wyrok śmierci. "Ułaskawiono" go na 15 lat więzienia. Jako ostatni z uwięzionych zośkowców w listopadzie 1956 roku siłacz batalionu wyszedł z więzienia ze zrujnowanym zdrowiem, zniszczonymi płucami.
W czerwcu 1966 roku ta niezwykła garstka, która przeżyła, stworzyła Środowisko Batalionu "Zośka". "Świst" został sekretarzem. Odnaleźli rodziny poległych, opiekowali się matkami. "Świst" stał się najpopularniejszym w Polsce instruktorem harcerskim. Dostawał setki listów i zaproszeń. Jechał i wygłaszał wspaniałą, barwną gawędę. Kiedy złościłam się, że nie oszczędza zdrowia i tłucze się znowu kędyś na skraj Polski, uśmiechał się i mówił krótko: - Służba!
I pełnił tę służbę szlachetnie, mądrze i pięknie do końca. O jej plonie świadczy zbiorowy list młodzieży zebranej na Arsenale Pamięci w Łodzi: "I jesteś z nami - zawsze! Krzepiący się Twą odwagą, wytrwałością, brawurą, poczuciem humoru i tą wielką godnością, z jaką przetrwałeś powojenne więzienia. Widzimy Twoją wysoką postać w zielonym instruktorskim mundurze, która od tylu lat jest wspaniałym drogowskazem ukazującym, jaką drogą powinni iść dziś młodzi Polacy, by "Polska umiała znów żyć" - jak marzył Twój kolega z Batalionu "Zośka", ten, któremu pomagałeś dźwigać karabin na Bazie Leśnej - Krzysztof Kamil Baczyński.
Tak i nam dzisiaj pomagasz dźwigać różne problemy, jakie niesie trudne życie w ojczyźnie skłóconej i tak dalekiej od "ideału Polski godnej szacunku", o którą walczyliście!".


"Jego siew trwa" cdn.w post. nr5

Godni chwały - post nr3

30 sierpnia, co roku, na ulicy Zakroczymskiej w Warszawie odbywa się apel poległych w rocznicę śmierci powstańców z kompanii "Giewonta". Jest wtedy z nami zawsze jedna z ostatnich żyjących harcerek z tej kompanii - mecenas Lidia Markiewicz-Ziental "Mała". Wśród wspomnień z Powstania tę chwilę przywołuje jako jedno z najstraszliwszych przeżyć: - Moja kompania "Giewonta" obejmuje placówkę przy ulicy Zakroczymskiej, walcząc bez wytchnienia, bez posiłków, pod groźbą ciągłych nalotów. 29 sierpnia "Giewont" wysyła mnie i sanitariuszkę Lusię do szpitala na Długą, abyśmy pomogły tam ratującemu rannych zespołowi doktora "Broma" - Zygmunta Kujawskiego. 30 sierpnia kompania, otrzymawszy zmianę, wreszcie szykuje się do odmarszu. Nie zdążą... Niemieckie bomby zdruzgotały dom i zasypały całą moją kompanię. Nie sposób opisać, co się czuje, gdy stoimy nad grobem przyjaciół, którzy jeszcze wczoraj byli z nami.
We wrześniu 1939 roku, gdy zła siła przecięła bezlitośnie ich lot, Lidka nie miała jeszcze dziesięciu lat. Gdy wybuchło Powstanie, dodała sobie trzy lata, żeby dostać przydział do patrolu sanitarnego 3. kompanii Harcerskiego Batalionu AK "Zośka". Podczas ataku na Gęsiówkę śmiertelnie ranny został Julek Rubini "Piotruś". Mówi Lidka: - Był taki jasny, słoneczny dzień, a "Piotruś" umierał. Słabnącym głosem prosi, żeby zawiadomić jego ukochaną dziewczynę i zaczyna się modlić: "Ojcze nasz...", "Zdrowaś Maryjo...". Już przy "...łaskiś pełna" głos mu się załamuje i ucicha... To pierwsza śmierć.
Nasz kapelan Zgrupowania "Radosław", do którego należy "Zośka" - "Ojciec Paweł", ksiądz Józef Warszawski żegnał go: "Ci są, którzy przyszli z ucisku wielkiego i obmyli szaty swoje i wybielili je we krwi Baranka i służą Mu... Baranek będzie nimi rządził i poprowadzi ich do źródeł wód żywota i otrze Bóg wszelką łzę z ich oczu...".
Lidka znajdzie się w centrum walk powstańczych na Starówce. Jej towarzysz broni Staszek Romanowski "Kajtek" napisze o niej, nazywając ją córką pułku: "Najmłodszym żołnierzem była Lidka, zwana przez wszystkich Małą. Brała udział w ciężkich walkach na terenie Woli, Powązek, w gruzach getta, przy natarciu na Dworzec Gdański, gdzie odznaczyła się szczególnie bohaterską postawą, wydobywając spod silnego ostrzału ciężko rannych i udzielając im pomocy". Gdy została ranna - sama założyła sobie opatrunki i nie przerwała ratowania rannych. 
Jej rodzeństwo zostało wymordowane przez Niemców w szpitalach. Matka pisała ze Szwecji po koszmarze obozu Ravensbrźck: "Liduś, pamiętaj, że kto nie zazna goryczy na ziemi, ten nie zazna słodyczy w niebie, i cieszmy się, że i nam przypadło w udziale nieść Krzyż, który Jezus Chrystus niósł na Kalwarię. I pamiętajmy o tym, że Matka Najświętsza ma nas w swej opiece i udziela nam wciąż swego Nieustającego Ratunku".
Lidka ocalała przed aresztowaniem, ojciec nie pozwolił jej się ujawnić. Wielokrotnie przychodziła z pomocą uwięzionym kolegom. Ukończyła prawo i jest doskonałym adwokatem, służącym zawsze walce o sprawiedliwość. Wśród wielu odznaczeń awansowana do stopnia porucznika, wśród wielu odznaczeń posiada medal "Godnemu Chwały" - przyznawany "szczególnie zasłużonym żołnierzom Powstańczych Służb Sanitarnych za męstwo i poświęcenie".

"Służba do końca" to tyt.posta nr4


zarabiaj pieniądze

"Pierwszy dzień zwycięstwa"- (nr 2 )



"W końcu ten dzień - 1 sierpnia - nastąpił. Zbiorowe uniesienie, wspólne poczucie wielkości tej godziny, w której poczuliśmy się wolni, kiedy nam się zdawało, że obchodzimy pierwszy dzień zwycięstwa, którego nikt nam już nie odbierze! I to wspaniałe uczucie jedności z całą Warszawą..." - tak pisze w swoich wspomnieniach Anna Swierczewska-Jakubowska "Paulinka", sanitariuszka i łączniczka. 8 sierpnia bierze udział w akcji, która ma na celu unieszkodliwienie działa pancernego. Wynosi ciężko rannego dowódcę pod ostrzałem niemieckiej broni, za co dostaje Krzyż Walecznych. Na Starówce pełni służbę w zespole doktora "Broma". Tam próbują ratować jej starszą siostrę Marynę, także sanitariuszkę. "Paulinka" chce zostać z nią na Starówce, gdy przychodzi chwila ewakuacji kanałami. Ale otrzymuje rozkaz pomocy ciężko rannym i wyprowadza ich, sama ranna. Do końca trwa na posterunku w szeregach "Zośki" walczących na Czerniakowie.
Po wojnie zdołała zacząć studia na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Aresztowana 13 stycznia 1949 roku, zostaje skazana najpierw na 5 lat, a potem za wyjątkowo nieugiętą postawę w czasie śledztwa - na 8 lat więzienia. Zrehabilitowano ją w roku 1957. Nie mogła jednak znaleźć pracy. Zaangażowała się do redakcji Słownika Biograficznego Techników Polskich. Ma swój cenny i ważny udział w Fundacji Filmowej Armii Krajowej, realizującej filmy poświęcone Armii Krajowej i Powstaniu Warszawskiemu. W Środowisku Zośkowym poświęciła wiele trudu, działając w Komitecie Opieki nad Mogiłami Poległych. W swoich wspomnieniach napisała: "Nam - uczestnikom tamtych wydarzeń, pozostaje tylko pamięć o tych, którzy nie przeżyli, i oddanie ich pamięci należnego hołdu".


"Godni chwały" -to tytuł posta nr 3, zapraszam

"Powstaliście do lotu"- (nr 1)





Barbara Wachowicz


Powstaliście do lotu - Wy - z gniazda wyrzucone ptaki - Idziecie ciskać ogień w przygasłe ogniska
Idziecie jak niegdyś do Świętego Grobu ci szaleńcy Boży
I żaden z Was się nie cofnie,
żaden się nie strwoży...
- ten wiersz, zatytułowany "Biel i czerwień", ukazał się tuż po wojnie, w 1945 roku. Bohaterami ostatniego, V tomu mego cyklu "Wierna rzeka harcerstwa", zatytułowanego "Gotowi do lotu", są żołnierze - harcerze Batalionu AK "Zośka", którzy przeżyli. Będą wśród nich: legendarny lekarz powstańczy Zygmunt Kujawski "Brom", Witold Sikorski "Boruta", autor znakomitych relacji z przebiegu walk zamieszczonych w "Pamiętnikach Żołnierzy Batalionu "Zośka"", więzień PRL-u, wybitny lekarz opiekujący się matkami poległych (jego syn Piotr jest obecnie działaczem Komitetu Opieki nad Mogiłami Żołnierzy Batalionu "Zośka", pięknie kontynuując sztafetę pokoleń), Jakub Nowakowski "Tomek", zawsze pogodny i uśmiechnięty, znakomity zoolog - przejął trudną funkcję sekretarza Środowiska Zośkowego po druhu Stanisławie Sieradzkim "Świście", Henryk Kowal, cudem uratowany z zagłady Szpitala Wolskiego, inżynier, obecnie skarbnik Środowiska, Janusz Maruszewski, ciężko ranny w Powstaniu, więziony po wojnie, niezwykle zaangażowany w działania Środowiska, Maria Urbaniec-Downarowicz "Myszka", ofiarna sanitariuszka, Witold Bartnicki - bohater akcji pod Arsenałem, członek plutonu pancernego, po wojnie wybitny inżynier i działacz Środowiska. I wielu, wielu innych, których znajdą Państwo na kartach mojej książki. Niezwykła więź, która ich łączyła w czasie wojny, przetrwała. Ochraniają pamięć poległych, troszczą się o żyjących. Są nieprawdopodobnie skromni. Nie wymagają nagród, nie oczekują orderów, chociaż jeżeli komuś należy się Order Orła Białego, to właśnie im!
Oto wybrana garstka.

"Życia lotu nie przetnie żadna siła obca"
Anna Borkiewicz-Celińska, w czasie okupacji prowadząca cały czas skrzynkę łącznościową, stąd jej pseudonim "Hanka Skrzynkowa", w Powstaniu łączniczka Andrzeja Romockiego "Andrzeja Morro", przeprowadziła pod ostrzałem cały pluton na pomoc broniącej się bohatersko Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. Ciężko ranna na Starówce, zostaje cudem przeniesiona kanałami do Śródmieścia. Jest córką pułkownika Adama Borkiewicza, bohatera Legionów, redaktora powstańczego dziennika "Barykada" i autora świetnej monografii Powstania Warszawskiego. Po wojnie Hania rozpoczyna studia na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego, przerwane dwukrotnym aresztowaniem. Skazana na 7 lat więzienia. Uniewinniona przez Sąd Najwyższy w 1958 roku, powraca do swych pasji historycznych, jest autorką znakomitych prac poświęconych dziejom i bohaterom Powstania Styczniowego.
Jej mąż, Bogdan Celiński, uczestnik wielu akcji Grup Szturmowych, przeszedł cały szlak bitewny Batalionu "Zośka" w plutonie "Alek" kompanii "Rudy". Dokonał niezwykłego wyczynu razem z przyjacielem Staszkiem Lechmirowiczem "Czartem", przedzierając się po zerwanych przęsłach Mostu Poniatowskiego na Pragę. To on jest bohaterem epilogu książki Aleksandra Kamińskiego "Zośka i Parasol". Studiował na tajnej Politechnice i zdążył rozpocząć pracę jako konstruktor. Aresztowany zaraz po "Anodzie" 3 stycznia 1949 roku i skazany na 15 lat więzienia. Odsiedział 7. Stał się potem wybitnym znawcą sprzętu rehabilitacyjnego, kierownikiem pracowni w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym. Wiele lat przewodniczył Komisji Historycznej Środowiska Batalionu "Zośka" i to on wpłynął na decyzję żony, by opracowała monografię Batalionu "Zośka", która jest niezastąpionym źródłem do historii tego niezwykłego oddziału. Mój cykl "Wierna rzeka harcerstwa" zawdzięcza Hannie i Bogdanowi nieskończenie wiele bezcennych dokumentów, wspomnień, korekt. To do Hani pisał w sierpniu 1943 roku Janek Lenart, w Powstaniu jeden z dowódców plutonu "Alek" kompanii "Rudy": "...życia lotu nie przetnie żadna siła obca, z młodej siły, radości i wolności rodzi się zwycięstwo".


cdn. w następnym poście-nr 2

8 sie 2011

CO ZA ZARAZA TU PANUJE ŻE NIKT NIE PARKUJE

3 sie 2011

APTECZKA TRAPERA - Kiedy Panna się rodzi, już jaskółka odchodzi

zarabiaj pieniądze

Trwa lato. Ciepła pora, wakacje i urlopy sprzyjają wyjazdom, wędrówkom i pielgrzymkom do sanktuariów Matki Bożej. Nie wszyscy pragną wczasów w wygodnych kurortach. Wielu z nas nad deptaki i promenady przekłada piękno dzikiej natury - wyprawy w góry, do lasu czy wypoczynek nad jeziorem. Jednak wycieczki w oddalone miejsca wiążą się z utrudnionym dostępem do lekarza, punktów aptecznych i ambulatoryjnych. Co zrobić, jeśli nie mamy pod ręką dobrze wyposażonej apteczki, a dotarcie do najbliższej przychodni zajmie zbyt wiele czasu?

Przy aktywnym trybie życia ryzyko narażenia się na różne wypadki wzrasta, ale natura nie pozostawiła nas bezradnymi. Od tysięcy lat ludzie radzili sobie w warunkach terenowych, znajdując potrzebne lekarstwa w bogactwie roślin leczniczych.


ZASTOSOWANIA ZEWNĘTRZNE

Na skaleczenia
Wiele roślin ma zdolność hamowania krwawień i właściwości bakteriobójcze. Bakteriobójczo i przeciwzapalnie działa kwiat nagietka lekarskiego. Przyspiesza gojenie ran, hamuje krwawienia. Podobne właściwości ma babka lancetowata i babka zwyczajna. Pierwsza z nich posiada więcej substancji czynnych. Na skaleczenie przykładamy świeże liście, najlepiej nieco zmiażdżone. Plasterki świeżych cebulek czosnku - najbardziej znanego naturalnego antybiotyku - oraz cebuli zwyczajnej również są bakteriobójcze. Okładamy lub pocieramy nimi zainfekowane miejsca.
Jak zatamować krwawienie? Sprawdzają się liście krwawnika pospolitego, które dzięki swej strukturze i substancjom czynnym działają przeciwkrwotocznie i bakteriostatycznie. Mocnym naparem z ziela (razem z kwiatami) można przemyć ranę lub nasączyć gazę, którą przyłożymy na skaleczenie. Listki wkłada się też do nosa w przypadku krwawień. Podobne zastosowanie na skaleczenia ma ziele tasznika pospolitego. Kora dębu szypułkowego, dzięki zawartym w niej garbnikom, również działa silnie bakteriobójczo oraz przeciwkrwotocznie. Z jej naparu wykonujemy okłady i obmywania. Do pozyskiwania kory wybiera się gałęzie młodych drzew. Analogiczne działanie ma ziele rdestu ptasiego oraz kłącze rdestu wężownika.
Przy opatrywaniu zranień należy pamiętać o dokładnym myciu ziół i rąk, aby nie zwiększać ryzyka infekcji. Skaleczenie przemywamy np. naparem, przykładamy rośliny, na koniec można wykonać opatrunek przy użyciu gazy lub bandaża. Jeśli nie ma takiej potrzeby, nie zaklejamy plastrem, aby skóra mogła oddychać.
Trudno gojące się rany leczymy przy pomocy okładów nasączanych naparami z takich roślin, jak nagietek lekarski, rumianek pospolity, kwiat jasnoty białej czy ziele dziurawca zwyczajnego. Dziurawiec przy częstym stosowaniu może uwrażliwiać skórę na światło słoneczne, powodując wystąpienie plamek i alergii skórnych, dlatego nie należy stosować go przy długim przebywaniu na słońcu.

Na stłuczenia, obrzęki i siniaki
można przyłożyć kompres lub rozgniecione świeże kwiaty stokrotki pospolitej.

Na użądlenia
pomogą świeże kwiaty rumianku pospolitego, ziele babki lancetowatej bądź zwyczajnej, ziele macierzanki piaskowej i cebula - plasterki przykładamy na obrzęk.

Na oparzenia
skuteczny jest nagietek, macierzanka i babka, także ziele dziurawca, korzeń szczawiu lancetowatego. Okłady stosujemy na oparzenia I i II stopnia. Do ciekawostek należy zastosowanie szczawiu tępolistnego jako antidotum na poparzenia pokrzywą. Bolące miejsce pocieramy świeżo pokruszonymi liśćmi.

Podrażnione oczy
mogą szczególnie doskwierać przy alergiach lub obecności czynników drażniących. Stosujemy na nie okłady. Gaziki moczymy w naparze ze świetlika łąkowego, nagietka lekarskiego lub chabra bławatka.

Na ból gardła
należy sporządzić napar z szałwii lekarskiej i płukać nim gardło kilka razy dziennie, nie połykając.

ZASTOSOWANIA WEWNĘTRZNE

Bóle brzucha i niestrawność
można leczyć naparami z suszonych roślin: liścia melisy lekarskiej, która ma również działanie uspokajające, liścia mięty pieprzowej, ziela rdestu ptasiego, koszyczka rumianku pospolitego, ziela pięciornika gęsiego - głównie jako składników mieszanek - oraz ziela rzepiku pospolitego.

Biegunka
wymaga zastosowania roślin z dużą ilością substancji zapierających. Kłącze rdestu wężownika zawiera garbniki tworzące nierozpuszczalne kompleksy z białkami komórek nabłonkowych żołądka i jelit, zmniejszając w nich ciśnienie osmotyczne i obkurczając, dzięki czemu woda znacznie słabiej przechodzi do światła przewodu pokarmowego. Substancje te wiążą też toksyny bakteryjne oraz uszczelniają ściany drobnych naczyń krwionośnych. Długotrwałe stosowanie doustne wszelkich ziół zawierających duże ilości garbników może wywołać jednak działania niepożądane, w postaci utrudnienia wchłaniania ważnych związków pokarmowych, unieczynnienia niezbędnych dla organizmu elektrolitów oraz witaminy B1. Odwar z korzenia szczawiu lancetowatego również działa łagodnie zapierająco, dodatkowo unieczynnia toksyny bakteryjne i inne szkodliwe produkty przemiany materii. Bukwica lekarska hamuje drobne krwawienia z przewodu pokarmowego. Wykorzystujemy jej ziele - bez przekwitłych kwiatów i zdrewniałych, bezlistnych łodyg. Ziele pięciornika gęsiego, oprócz właściwości zapierających, działa także rozkurczowo na mięśnie gładkie przewodu pokarmowego. Podobny wpływ ma kłącze pięciornika kurzego ziela. Skuteczne są również liście popularnej czarnej jagody, czyli borówki czernicy. Substancje w nich zawarte niszczą drobnoustroje chorobotwórcze.
Przy biegunce nie należy zapominać o odpowiednim nawadnianiu pacjenta, stopniowym, lecz systematycznym.

Gorączka, objawy przeziębienia
Środki ziołowe nie zastąpią w pełni współcześnie opracowanych leków przeciwgorączkowych. Jeśli temperatura ciała przekracza 38 stopni C, kontakt z lekarzem jest konieczny. Gdy jednak taka sytuacja zaskoczy nas w terenie, możemy przyrządzić napar z kory wierzby białej lub kruchej, która zawiera salicynę, działa więc jak aspiryna - przeciwbólowo i przeciwzapalnie. Nie należy jej stosować u osób uczulonych na salicylany oraz cierpiących na choroby, przy których są one przeciwwskazane. Pomocny może być napar z kwiatów lipy drobnolistnej, działający napotnie, należy jednak uważać, jeśli organizm zagrożony jest odwodnieniem. Podobnie działają kwiaty czarnego bzu.
W napadowym, suchym kaszlu pomóc może napar z kwiatów ślazu dzikiego, stosowany przy nieżycie gardła, chrypce i utrudnionym odkrztuszaniu - zarówno do picia, jak i do płukania gardła.

* * *
Polskie łąki i lasy są wielką, naturalną apteką. Pamiętać jednak należy, że - jak powiedział Paracelsus - każda substancja może być trucizną, wszystko zależy od dawki. Dlatego zanim przystąpimy do sporządzania ziołowych leków, zapoznajmy się z prawidłowymi proporcjami surowców, sposobami ich przygotowywania oraz ewentualnymi działaniami niepożądanymi, aby nie zaszkodzić tym, którym chcemy pomóc.

lek. med. Katarzyna Simonienko

WIARA W BUDOWANIE RODZINY



zarabiaj

1 sie 2011

Powstańcy potrzebni tylko od święta? - Powstaniec sprzedany z kamienicą

Dom, w którym panie Danuta Orłowska i Halina Witanowska mieszkają od 1932 roku. Teraz zostaną zmuszone do opuszczenia go. Fot. M. Borawski
Razem z siostrą mieszkają w jednej z kamienic przy ul. Dobrej na warszawskim Powiślu. - Mieszkamy tutaj od 1932 roku. Ale kilka lat temu ktoś kupił całą kamienicę i po prostu wyrzuca lokatorów. Po tylu latach każą nam się wynosić. Wszyscy lokatorzy już opuścili swoje mieszkania. Zostałam tylko ja i siostra - opowiada pełna goryczy pani Halina.
Wykwaterowani lokatorzy otrzymali mieszkania zastępcze. Jednak panie Witanowska i Orłowska nie mają jeszcze żadnej decyzji i nie znają swojej przyszłości. Niedawno odcięto im wodę, a ostatnio gaz. Siostry mają żal do władz Warszawy nie tylko o to, w jaki sposób je potraktowano, ale też o to, że zignorowano ich prawa lokatorskie. - Oszukano nas. Najpierw, po 1989 r. obiecywano, że jako lokatorzy będziemy mieli prawo pierwokupu mieszkania. Tymczasem zamiast oferty wykupu dostałyśmy po pewnym czasie zawiadomienie o jego sprzedaży - mówi pani Witanowska. Wkrótce potem, w 2005 r. nastąpiło też rozwiązanie umowy najmu. Od tego czasu obie panie żyją w lęku przed wyrzuceniem z mieszkania, co wpłynęło na pogorszenie stanu ich zdrowia.
Podobną historię opowiada Barbara Butler-Błasińska, córka Ireny Błasińskiej ps. "Rena" (nazwisko panieńskie Butler-Kowalska), sanitariuszki z Powstania Warszawskiego. Pani Irena również służyła w III Zgrupowaniu "Konrad" AK, wchodzącym w skład Grupy Bojowej "Krybar". Jest jedną z ostatnich żyjących absolwentek przedwojennego Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego im. Pierwszego Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego. Pani Barbara prócz matki opiekuje się także sędziwym ojcem, Janem Błasińskim, oficerem służby stałej 25. Pułku Ułanów Wielkopolskich, żołnierzem WP, uczestnikiem kampanii wrześniowej, odznaczonym m.in. Krzyżem Virtuti Militari. Irena Błasińska była łączniczką Szarych Szeregów (batalion "Zośka", komórka przy ul. Radnej 4) i Polskiej Organizacji Narodowo-Syndykalistycznej oraz instruktorką Przysposobienia Wojskowego Kobiet do obrony kraju. Prócz ratowania rannych w Powstaniu pomagała też przenosić broń. W czasie Powstania była założycielką i komendantką szpitala przy ul. Dobrej 53 (róg Dobrej i Lipowej).
Po zakończeniu II wojny światowej i wielu tragicznych przejściach państwo Błasińscy zamieszkali w Warszawie przy ul. Noakowskiego. - W 1989 r. zaproponowano nam wykup mieszkania na preferencyjnych warunkach, o co zresztą sami się staraliśmy. Ale ostatecznie nasz wniosek odrzucił, z naruszeniem prawa, Jan Rutkiewicz, były funkcjonariusz aparatu komunistycznego, wówczas sprawujący funkcję burmistrza dzielnicy Warszawa-Śródmieście - mówi oburzona pani Barbara. Zamiast tego zatwierdził sprzedaż kamienicy osobie z zewnątrz, niebędącej lokatorem. Sprawa trafiła do Naczelnego Sądu Administracyjnego, gdzie toczyła się przez wiele lat. Sejmik samorządowy potwierdził naruszenie prawa przez burmistrza. - W Polsce w wyniku przemian po 1989 r. uwłaszczyły się samorządy, a wywłaszczono tych, którzy są prawowitymi właścicielami, którzy jeszcze przed wojną zamieszkiwali w Warszawie, broniąc jej podczas wojny i Powstania. Wrócili do stolicy po wojennej tułaczce, by podnosić miasto z gruzów - opowiada Barbara Błasińska.
Dlatego zdecydowała się złożyć doniesienie do prokuratury, wskazując tę historię jako przykład prześladowania żołnierzy Polski Walczącej przez dawnych funkcjonariuszy komunistycznego aparatu władzy. "Polityka społeczna Miasta Stołecznego Warszawy jest polityką eksterminacji" - wygarnęła pani Błasińska.
Stale podnoszone stawki czynszu przekraczają wysokość emerytury Ireny Błasińskiej: o ile w 1996 r. czynsz za mieszkanie wynosił ok. 200 zł, w 2005 już ponad 500 zł, w 2008 - 1200 zł, a w 2011 r. wzrósł do 2100 złotych. Zapowiadane są dalsze podwyżki. Tymczasem - jak mówi Barbara Błasińska - emerytura mamy, sanitariuszki z Powstania Warszawskiego, wynosi jedynie 1100 złotych. - Rodzice, podobnie jak inni mieszkańcy Warszawy, bronili jej podczas wojny, a dziś ich byt jest zagrożony - nie kryje rozgoryczenia pani Barbara.

POWSTAŃCY POTRZEBNI TYLKO OD ŚWIĘTA ? - Traktowanie wielu bohaterów Powstania Warszawskiego przez władze stolicy woła o pomstę do nieba

Oddział powstańczy na jednej z ulic Warszawy. Repr. M. Borawski

Podczas Powstania Warszawskiego walczyli o wolność stolicy i Polski, przelewali za nią krew, a po wojnie często byli prześladowani przez komunistyczne władze. Dziś mają utrudniony dostęp do lekarzy specjalistów i opieki pielęgniarskiej, boją się, że zostaną wyrzuceni ze swoich mieszkań, w których żyją niekiedy od przedwojnia. Los wielu powstańców jest wręcz wyrzutem dla III RP.

- Gdy widzę, jakich czasów doczekałam, żałuję, że nie zabili mnie Niemcy - mówi rozżalona pani Halina Witanowska. Podczas II wojny światowej pracowała w Radzie Głównej Opiekuńczej, niosąc pomoc głównie bezdomnym dzieciom w okupowanej Warszawie. Od lat opiekuje się siostrą, Danutą Orłowską, łączniczką harcerskiej Poczty Polowej w III Zgrupowaniu "Konrad", Grupa Bojowa "Krybar" - Powiśle. Pani Danuta ma stopień porucznika Armii Krajowej. Obie siostry pochodzą z zasłużonej dla Polski rodziny. - Nasz ojciec, legionista, walczył u boku Marszałka Józefa Piłsudskiego - wspomina pani Halina.

Powstaniec sprzedany z kamienicą
Razem z siostrą mieszkają w jednej z kamienic przy ul. Dobrej na warszawskim Powiślu. - Mieszkamy tutaj od 1932 roku. Ale kilka lat temu ktoś kupił całą kamienicę i po prostu wyrzuca lokatorów. Po tylu latach każą nam się wynosić. Wszyscy lokatorzy już opuścili swoje mieszkania. Zostałam tylko ja i siostra - opowiada pełna goryczy pani Halina.
Wykwaterowani lokatorzy otrzymali mieszkania zastępcze. Jednak panie Witanowska i Orłowska nie mają jeszcze żadnej decyzji i nie znają swojej przyszłości. Niedawno odcięto im wodę, a ostatnio gaz. Siostry mają żal do władz Warszawy nie tylko o to, w jaki sposób je potraktowano, ale też o to, że zignorowano ich prawa lokatorskie. - Oszukano nas. Najpierw, po 1989 r. obiecywano, że jako lokatorzy będziemy mieli prawo pierwokupu mieszkania. Tymczasem zamiast oferty wykupu dostałyśmy po pewnym czasie zawiadomienie o jego sprzedaży - mówi pani Witanowska. Wkrótce potem, w 2005 r. nastąpiło też rozwiązanie umowy najmu. Od tego czasu obie panie żyją w lęku przed wyrzuceniem z mieszkania, co wpłynęło na pogorszenie stanu ich zdrowia.
Podobną historię opowiada Barbara Butler-Błasińska, córka Ireny Błasińskiej ps. "Rena" (nazwisko panieńskie Butler-Kowalska), sanitariuszki z Powstania Warszawskiego. Pani Irena również służyła w III Zgrupowaniu "Konrad" AK, wchodzącym w skład Grupy Bojowej "Krybar". Jest jedną z ostatnich żyjących absolwentek przedwojennego Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego im. Pierwszego Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego. Pani Barbara prócz matki opiekuje się także sędziwym ojcem, Janem Błasińskim, oficerem służby stałej 25. Pułku Ułanów Wielkopolskich, żołnierzem WP, uczestnikiem kampanii wrześniowej, odznaczonym m.in. Krzyżem Virtuti Militari. Irena Błasińska była łączniczką Szarych Szeregów (batalion "Zośka", komórka przy ul. Radnej 4) i Polskiej Organizacji Narodowo-Syndykalistycznej oraz instruktorką Przysposobienia Wojskowego Kobiet do obrony kraju. Prócz ratowania rannych w Powstaniu pomagała też przenosić broń. W czasie Powstania była założycielką i komendantką szpitala przy ul. Dobrej 53 (róg Dobrej i Lipowej).
Po zakończeniu II wojny światowej i wielu tragicznych przejściach państwo Błasińscy zamieszkali w Warszawie przy ul. Noakowskiego. - W 1989 r. zaproponowano nam wykup mieszkania na preferencyjnych warunkach, o co zresztą sami się staraliśmy. Ale ostatecznie nasz wniosek odrzucił, z naruszeniem prawa, Jan Rutkiewicz, były funkcjonariusz aparatu komunistycznego, wówczas sprawujący funkcję burmistrza dzielnicy Warszawa-Śródmieście - mówi oburzona pani Barbara. Zamiast tego zatwierdził sprzedaż kamienicy osobie z zewnątrz, niebędącej lokatorem. Sprawa trafiła do Naczelnego Sądu Administracyjnego, gdzie toczyła się przez wiele lat. Sejmik samorządowy potwierdził naruszenie prawa przez burmistrza. - W Polsce w wyniku przemian po 1989 r. uwłaszczyły się samorządy, a wywłaszczono tych, którzy są prawowitymi właścicielami, którzy jeszcze przed wojną zamieszkiwali w Warszawie, broniąc jej podczas wojny i Powstania. Wrócili do stolicy po wojennej tułaczce, by podnosić miasto z gruzów - opowiada Barbara Błasińska.
Dlatego zdecydowała się złożyć doniesienie do prokuratury, wskazując tę historię jako przykład prześladowania żołnierzy Polski Walczącej przez dawnych funkcjonariuszy komunistycznego aparatu władzy. "Polityka społeczna Miasta Stołecznego Warszawy jest polityką eksterminacji" - wygarnęła pani Błasińska.
Stale podnoszone stawki czynszu przekraczają wysokość emerytury Ireny Błasińskiej: o ile w 1996 r. czynsz za mieszkanie wynosił ok. 200 zł, w 2005 już ponad 500 zł, w 2008 - 1200 zł, a w 2011 r. wzrósł do 2100 złotych. Zapowiadane są dalsze podwyżki. Tymczasem - jak mówi Barbara Błasińska - emerytura mamy, sanitariuszki z Powstania Warszawskiego, wynosi jedynie 1100 złotych. - Rodzice, podobnie jak inni mieszkańcy Warszawy, bronili jej podczas wojny, a dziś ich byt jest zagrożony - nie kryje rozgoryczenia pani Barbara.

31 lip 2011

ZAUFANIE KOBIETY - TEGO OCZEKUJE OD NIEJ MĘŻCZYZNA.



zarabiaj

Miejsce spotkania z drugim człowiekiem


FOT. M. MATUSZAK
Wyższa Szkoła Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu znana jest z wysokiego poziomu nauczania oraz unikalnych w skali kraju praktyk zawodowych. To właśnie dzięki nim studenci dziennikarstwa i komunikacji społecznej w WSKSiM mają możliwość zdobywania wiedzy i praktycznych umiejętności zawodowych bezpośrednio od wybitnych fachowców.

Wybierając uczelnię, młodzi ludzie, ale także życzliwie pomagający im w tym wyborze rodzice, z pewnością zastanawiają się, jacy profesorowie na niej wykładają, w jaki sposób przekazują swoją wiedzę, co jest przedmiotem ich rozważań podczas zajęć. Wykładowca iczłonek Rady Naukowej WSKSiM prof. dr hab. Piotr Jaroszyński w taki sposób charakteryzuje środowisko akademickie uczelni: - Wydaje mi się, że najważniejszym wyróżnikiem WSKSiM jest pewien klimat, atmosfera, jaka łączy wszystkich, którzy pracują tutaj, a więc tych, którzy uczą, jak i tych, którzy uczą się - pracowników naukowych i administracyjnych oraz studentów. Ten klimat jest spowodowany bardzo jasną wizją celu szkoły - chodzi o pewien profil ideowy: kim ma być człowiek, który tutaj się uczy, który tutaj spędza gros swojego czasu. Słowa, które są dewizą WSKSiM: "Wiara, rozum,
 Ojczyzna", nie są puste, ale wypełnione treściami, które przynoszą ze sobą profesorowie reprezentujący różne dziedziny nauki.
Profesor dr hab. Krystyna Czuba również zwraca uwagę na wierność słowom wpisanym w herb uczelni: - "Fides" i "ratio" są wzięte z encykliki Jana Pawła II, która pokazywała człowiekowi, że nie wystarczy posiadać wiedzę, ale trzeba być ukierunkowanym na Pana Boga, żeby ta wiedza była prawdziwie ludzka, bo wtedy człowiek jest integralny. Dzięki temu człowiek wie, po co żyje i dla kogo żyje. "Patria" z kolei to właściwe rozumienie naszego miejsca na ziemi. Nieprzypadkowo bowiem Pan Bóg umieścił nas w tej rodzinie, wtym Narodzie, w tej uczelni. Tu nie ma przypadków, chcemy z tego wyciągać właściwe wnioski i tutaj, w tej uczelni, ludzie sobie w tym wzajemnie pomagają - dodaje prof. Krystyna Czuba.
Wyjątkowość WSKSiM polega na szczególnej dbałości o integralny rozwój studentów, azatem zarówno na zdobywaniu przez nich wiedzy, szlifowaniu swoich umiejętności zawodowych pod okiem wybitnych profesorów, specjalistów, jak i na formowaniu swojego człowieczeństwa.

Wykłady dla wszystkich
Warto podkreślić, że Wyższa Szkoła Kultury Społecznej i Medialnej chętnie dzieli się wiedzą swoich wykładowców, organizując liczne konferencje, sympozja naukowe nie tylko ozasięgu krajowym, ale także międzynarodowym. Najlepszym przykładem jest organizowany co roku wlistopadzie międzynarodowy kongres, w którym uczestniczą przedstawiciele kilkunastu ośrodków akademickich z całego świata. Co ważne, efekty tych naukowych spotkań są dostępne nie tylko dla środowiska naukowego, ale dzięki owocnej współpracy z zaprzyjaźnionymi mediami również dla wszystkich, którzy zechcą być jego odbiorcami. Wszystkie konferencje naukowe są nagrywane tak, aby każdy chętny za pośrednictwem strony internetowej uczelni mógł w dogodnym dla siebie czasie ich wysłuchać i polecić znajomym.
Toruńska uczelnia bardzo często korzysta z najnowocześniejszych technologii komputerowych, które wspomagają proces dydaktyczny, ale również pozwalają na wyjątkowe spotkanie internautów z wykładowcami WSKSiM. Przykładem takich spotkań są choćby wygłaszane za pośrednictwem strony internetowej wsobotnie przedpołudnia wykłady on-line. Podobnie jak w przypadku konferencji naukowych wystąpień wysłuchać można bezpośrednio w zaplanowanym terminie emisji lub później, korzystając z archiwum uczelnianej witryny www.wsksim.edu.pl. Warto wspomnieć, że dzięki temu rozwiązaniu można wysłuchać rozpraw naukowych z różnych dziedzin. Ich autorami są nie tylko nauczyciele akademiccy WSKSiM, ale również naukowcy, którzy gościli w murach tej uczelni, jak choćby: prof. Eric McLuhan (Uniwersytet wToronto, Kanada), prof. dr Enrique Alarcon (Uniwersytet w Nawarze, Hiszpania), pani Marguerite A. Peeters czy ks. prof. dr hab. Stanisław Wielgus.
Innym innowacyjnym sposobem na wirtualne spotkanie z uczelnią i poznanie atmosfery w niej panującej są Akademickie Spotkania z Mistrzami, które od kilku semestrów na trwałe wpisały się na listę kursów dokształcających, jakie oferuje WSKSiM. Są one adresowane do każdego, kto jest zainteresowany systematycznym zdobywaniem wiedzy za pośrednictwem internetu zkonkretnych dziedzin nauki (ostatnio odbywały się np. Spotkania z metafizyką). W ramach tej formy uczestnicy za pośrednictwem uczelnianej platformy e-learningowej mają możliwość nie tylko wysłuchania wykładów, ale również mogą po wykładzie wziąć udział w dyskusji zprelegentem, a nawet kontaktować się z innymi uczestnikami ASzM. Uczelnia już teraz zaprasza do wzięcia udziału w kolejnej edycji: Spotkania z Janem Pawłem II - nauczycielem myślenia, które rozpoczną się 25 września 2011 roku.

Otwarte przez cały rok!
Wyższa Szkoła Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu przez cały rok jest otwarta dla młodych ludzi zainteresowanych podjęciem studiów w jej murach. Organizuje wiele form spotkań, które mogą pomóc uczniom szkół średnich w poznaniu atmosfery w niej panującej. Jednym z nich jest dzień wykładów otwartych, podczas którego uczniowie szkół ponadgimnazjalnych mogą w ławach auli WSKSiM wysłuchać wykładów i zapoznać się zofertą edukacyjną uczelni, a także zwiedzić cały kampus akademicki, spotkać się bezpośrednio ze studentami i wysłuchać ich opinii na temat miejsca, w którym studiują.
Inną szansą na spotkanie z nowoczesnym światem mediów stały się cyklicznie organizowane w WSKSiM, cieszące się ogromnym zainteresowaniem, warsztaty dziennikarskie dla licealistów. Były one swoistą odpowiedzią na sygnały nauczycieli orazwychowawców, którzy uprzednio zwiedzili toruńską uczelnię i zgłaszali potrzebę przeprowadzenia takich zajęć. - Podjęliśmy sugestię pedagogów zatroskanych o zdolnych iambitnych uczniów - mówi rektor WSKSiM o. dr Krzysztof Bieliński CSsR. - W rozmowach dzielili się swoimi osobistymi wrażeniami po odwiedzinach naszej uczelni, po spotkaniu z naszymi studentami, po zapoznaniu się z warunkami, w jakich kształci się u nas izdobywa praktyczne umiejętności dziennikarskiej profesji nasza młodzież akademicka. Jednocześnie wyrażali szczere pragnienie, aby wartościowa młodzież - takich młodych ludzi jest wielu, potrzeba im tylko dobrych mistrzów i prawdziwych wychowawców - mogła studiować w środowisku, które zapewni wszechstronny rozwój, nie tylko intelektualny, ale także osobowościowy i etyczny - dodaje o. dr Krzysztof Bieliński.
Warto wspomnieć, że podczas warsztatów dziennikarskich dla licealistów młodzi ludzie oprócz wysłuchania interesujących wykładów czy poznania warunków studiowania wWSKSiM biorą udział w zajęciach warsztatowych z pracownikami redakcji telewizyjnych, radiowych i prasowych. Mają wtedy możliwość zapoznania się z budową ifunkcjonowaniem profesjonalnego sprzętu audiowizualnego (kamera telewizyjna, konsoleta radiowa), a niektórzy z uczestników mogą zwiedzić profesjonalne studia telewizyjne i radiowe, w których studenci WSKSiM odbywają praktyki zawodowe.
Podobną możliwość mają zainteresowani podjęciem studiów na kierunku informatyka wWSKSiM - dla nich również organizowane są warsztaty informatyczne. To z pewnością szczególnie ważne dla młodych ludzi zainteresowanych tym kierunkiem. Podczas warsztatów również mogą uczestniczyć w ciekawych wykładach czy poznać warunki zakwaterowania, ale przede wszystkim mogą zobaczyć, jak wyposażone są profesjonalne pracownie informatyczne, w których zdobywają wiedzę studenci toruńskiej uczelni.

Wyjazdowe warsztaty dziennikarskie
WSKSiM nie tylko zachęca do odwiedzenia jej murów, ale bardzo często odpowiada na zaproszenia szkół średnich z całej Polski do przeprowadzenia wyjazdowych warsztatów dziennikarskich. Odbywają się one bezpośrednio w klasach podczas zajęć lekcyjnych. Mają formę interaktywnych ćwiczeń warsztatowych, podczas których uczniowie mogą spróbować swoich sił w zaaranżowanym studiu telewizyjnym lub radiowym. Co ważne, efekt takich ćwiczeń widzą wszyscy uczestnicy na ekranie monitora telewizyjnego. Dzięki obecności przedstawicieli WSKSiM mogą oni zdobyć podstawową wiedzę z zakresu własnej autoprezentacji i wspólnie nauczyć się, jak radzić sobie ze stresem podczas publicznych wystąpień. Co więcej, mają również okazję do bezpośredniego spotkania ze studentami toruńskiej uczelni, którzy cierpliwie odpowiadają na wszystkie pytania.
Warsztaty dziennikarskie w takiej formie przeprowadzane były już w wielu miastach Polski, m.in. w Szczecinie, Ostrołęce, Łomży, Jarosławiu, Inowrocławiu, Pelplinie, Miejscu Piastowym oraz Bogatyni. Świadczy to odużym zapotrzebowaniu na takie zajęcia praktycznie we wszystkich zakątkach naszej Ojczyzny. W kilku wyjazdach brała udział prorektor WSKSiM dr Maria Laska, która tak je charakteryzuje: - Jako uczelnia jesteśmy zawsze otwarci na spotkanie z młodymi ludźmi. W miarę naszych możliwości staramy się odpowiadać na każde zaproszenie ze szkół średnich i cieszymy się, że ich nie brakuje. Same warsztaty to oczywiście duży wysiłek, który przynosi wymierne owoce. Wielu uczniów, którzy brali udział w takich zajęciach, decyduje się potem na podjęcie studiów w naszej uczelni, co jest dla nas niewątpliwie powodem do satysfakcji.
Warto wspomnieć, że choć pierwszy etap rekrutacji w WSKSiM zakończył się w połowie lipca, to wszyscy maturzyści, którzy jeszcze nie zdecydowali się na wybór uczelni, mają szansę do 15 września złożyć dokumenty. Bliższe informacje nawww.wskism.edu.pl w zakładce: Rekrutacja 2011.


Mirosław Politowski


28 lip 2011

Stalinowskie "wolności obywatelskie"


Wojciech Reszczyński


Przewodnicząca sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu, poseł Iwona Śledzińska-Katarasińska, dopięła w końcu swego. Bez udziału członków komisji z PiS (uznali komisję za tendencyjną) przeforsowała własną opinię adresowaną do KRRiT oraz MSWiA w sprawie "swobody wykonywania zawodu dziennikarskiego". Pretekstem do aktywności pani poseł, tak gorliwej i słusznej, jak wielkie było jej zaangażowanie w walce z syjonizmem w 1968 roku, stała się ostatnia pielgrzymka słuchaczy Radia Maryja na Jasną Górę 9 lipca br. Pani poseł uznała, że doszło podczas niej do "czynnej i słownej napaści na dziennikarzy mediów". To, że nie ma to nic wspólnego z prawdą, że było akurat odwrotnie, nie stanowiło dla pani poseł żadnego dylematu moralnego. "Napaść" na dziennikarza uznała za "ograniczenie możliwości wykonywania zawodu i pogwałcenie zasad wolności słowa". W swojej opinii Śledzińska-Katarasińska zwraca się "do władz Radia Maryja, Telewizji Trwam i współpracujących z nimi polityków o przestrzeganie prawa, stonowanie emocji budujących atmosferę nienawiści".
Uważam, że jedynym właściwym adresatem tego apelu powinna być sama pani poseł i jej polityczni mocodawcy; wszyscy ci, których od lat zaślepia "syndrom wroga", za którego uważają ojca Tadeusza Rydzyka i wszystkie dzieła, jakie powstały dzięki jego energii i bezinteresownemu poświęceniu. Opinia poseł Śledzińskiej-Katarasińskiej, oprócz funkcji zwykłego donosu, który daje KRRiT dodatkową legitymację do nękania Radia Maryja kolejnymi pismami, zawiera również wniosek do MSWiA "o wprowadzenie regulacji zobowiązującej organizatorów wszelkich publicznych zgromadzeń do zapewnienia wszystkim dziennikarzom swobody wykonywania zawodu". 
Czy poseł Śledzińska-Katarasińska, odwracając kota ogonem, nie realizuje tu jakiegoś wymyślonego już planu na drodze do zapewnienia dalszej "demokratyzacji i postępu" naszego życia społecznego, w tym religijnego? Można się tego spodziewać, gdyż wiele już wprowadzonych przez rząd regulacji prawnych ogranicza w praktyce wolność słowa i prawa obywatelskie, a sferą dotąd jeszcze "nieuregulowaną" pozostają modlitewne zgromadzenia, w tym pielgrzymki na Jasną Górę. Niewykluczone, że rząd zamierza je podciągnąć pod własną kategorię "publicznych zgromadzeń".
Podjęcie przez MSWiA prac legislacyjnych w celu uregulowania zasad odbywania modlitewnych zgromadzeń pod kątem zapewnienia do nich dostępu dziennikarzy, byłoby niewątpliwie przejawem nieuprawnionej ingerencji państwa w autonomię Kościoła i równocześnie stanowiłoby zagrożenie dla swobody wykonywania praktyk religijnych. 
Wielokrotnie obserwowałem brak kultury, a niekiedy wręcz pospolite chamstwo i agresję niektórych dziennikarzy telewizyjnych i operatorów kamer, przekonanych, że przysługują im jakiś specjalne prawa, gdy wykonują swoją "publiczną misję". Niestety, są też i tacy dziennikarze, nawykli do kreowania wydarzeń, a nie do ich rzetelnego relacjonowania, którzy prowokują konfliktowe sytuacje, aby w ten sposób zdobyć "dziennikarskie mięso", a nawet wykreować się na obrońców wolności słowa i ofiary swojego "ryzykownego zawodu".
Zamiast regulować prawnie religijne uroczystości pod kątem ich dostępu dla dziennikarzy, należałoby raczej unormować obowiązki dziennikarzy względem uczestników religijnych zgromadzeń, którzy korzystają z konstytucyjnego prawa do publicznego sprawowania kultu religijnego. Dziennikarz obecny wśród zgromadzonych na pielgrzymce, ale nieakredytowany przez władze kościelne czy zakonne, nie miałby prawa uczestniczyć w tym religijnym zgromadzeniu. Jako nieproszony byłby persona non grata. Nie miałby prawa tam być, filmować i zadawać w czasie sprawowanej Liturgii pytań uczestnikom pielgrzymki, w tym natarczywego: "A kim pan jest?", nie mówiąc już o czynnej napaści, tak jak w Częstochowie.
Regulacja zasad właściwego zachowania się dziennikarzy podczas uroczystości religijnych byłaby też dobrą okazją do przypomnienia czegoś, czego wielu zwykłych ludzi sobie nie uświadamia, że mają oni prawo domagać się od dziennikarza, aby zaprzestał ich filmowania i nagrywania, jeżeli sobie tego nie życzą. Ludzie nie wiedzą, że prawo chroni ich wizerunek (obraz i głos), które nie mogą być rejestrowane bez ich zgody. Każdy ma prawo odmówić udzielenia odpowiedzi dziennikarzowi i zażądać, by został pozostawiony w spokoju. Dotyczy to także, a może przede wszystkim, takich uroczystości jak religijne zgromadzenia czy pielgrzymki. 
Dziennikarze radiowi, telewizyjni, w tym operatorzy kamer, dzięki takiej właśnie regulacji mogliby się zaś dowiedzieć, że prawo do informacji i wynikająca z niego swoboda wykonywania zawodu nie jest prawem bezwzględnym. Ono również ulega ograniczeniu przez prawo zachowania wolności osobistej przez inne osoby. Ta właśnie wolność została naruszona w czasie pielgrzymki w Częstochowie przez dziennikarzy Polsatu. Więcej, wolność ta została naruszona w sposób fizyczny przez naruszenie nietykalności osobistej uczestnika pielgrzymki.
Plany niektórych ludzi posługujących się od lat Śledzińską-Katarasińską, tym razem w celu narzucenia przez MSWiA prawnych regulacji zobowiązujących "organizatorów wszelkich publicznych zgromadzeń do zapewnienia wszystkim dziennikarzom swobody wykonywania zawodu", czyli także organizatorów uroczystości religijnych, to reinkarnacja stalinowskich "wolności obywatelskich".



Autor jest komentatorem w Programie 3. Polskiego Radia SA.




25 lip 2011

DECYZJA Z 5 MARCA 1940r.



Zasadniczy prawdziwy motyw zbrodni katyńskiej najlepiej zdradza sam jej charakter, który dziś dzięki wielości znanych dokumentów (w tym kluczowych z tzw. teczki specjalnej nr 1) możemy - wśród szeregu drugorzędnych pobocznych informacji i wątków - z łatwością uchwycić, przyglądając się jej decydentom i przede wszystkim ofiarom.
Na początku marca 1940 roku ludowy komisarz spraw wewnętrznych Ławrientij Beria skierował do Komitetu Centralnego Wszechzwiązkowej Partii Komunistycznej (bolszewików) adresowane do "towarzysza Stalina" pismo z projektem decyzji o likwidacji polskich jeńców. Większość przewidzianych do wymordowania przetrzymywano w obozach specjalnych NKWD w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie: "14736 byłych oficerów, urzędników, obszarników, policjantów, żandarmów, służby więziennej, osadników i agentów wywiadu: ponad 97% narodowości polskiej" (podkreślenie autora); pozostałą grupę 11 tysięcy spośród "18632 (wśród nich 10685 Polaków)" przetrzymywano w więzieniach zachodnich obwodów Ukrainy i Białorusi. Jedynym raczej markowanym powodem sformułowania takiego wniosku była ogólna supozycja kontrrewolucyjnego charakteru zbiorowości, której rzucającym się w notatce w oczy wyróżnikiem jest przede wszystkim narodowość polska.
Wniosek został zaakceptowany 5 marca 1940 r. przez Biuro Polityczne KC WKP(b) w składzie: Józef Stalin, Klimient Woroszyłow, Wiaczesław Mołotow, Anastas Mikojan, Michaił Kalinin i Łazar Kaganowicz. Zbrodnia katyńska została przesądzona. Decyzja ujęta w protokole BP KC nr 13 i wyciągiem zadekretowana do realizacji NKWD nie została umotywowana w żaden specjalny sposób, np. poprzez odwołanie do sytuacji międzynarodowej, politycznej, militarnej czy związany z utrzymaniem jeńców. Motyw popełnienia jasno wynikał z najistotniejszej treści dokumentu, czyli zbiorczego opisu ofiar. Swoją decyzją członkowie Politbiura KC WKP(b) skazali na zagładę 25 tys. 700 obywateli polskich (14 tys. 700 z obozów specjalnych; 11tys. z więzień).
Zasadniczy prawdziwy motyw zbrodni katyńskiej najlepiej zdradza sam jej charakter, który dziś dzięki wielości znanych dokumentów (w tym kluczowych z tzw. teczki specjalnej nr 1) możemy - wśród szeregu drugorzędnych pobocznych informacji i wątków - z łatwością uchwycić, przyglądając się jej decydentom i przede wszystkim ofiarom.
Na początku marca 1940 roku ludowy komisarz spraw wewnętrznych Ławrientij Beria skierował do Komitetu Centralnego Wszechzwiązkowej Partii Komunistycznej (bolszewików) adresowane do "towarzysza Stalina" pismo z projektem decyzji o likwidacji polskich jeńców. Większość przewidzianych do wymordowania przetrzymywano w obozach specjalnych NKWD w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie: "14736 byłych oficerów, urzędników, obszarników, policjantów, żandarmów, służby więziennej, osadników i agentów wywiadu: ponad 97% narodowości polskiej" (podkreślenie autora); pozostałą grupę 11 tysięcy spośród "18632 (wśród nich 10685 Polaków)" przetrzymywano w więzieniach zachodnich obwodów Ukrainy i Białorusi. Jedynym raczej markowanym powodem sformułowania takiego wniosku była ogólna supozycja kontrrewolucyjnego charakteru zbiorowości, której rzucającym się w notatce w oczy wyróżnikiem jest przede wszystkim narodowość polska. 
Wniosek został zaakceptowany 5 marca 1940 r. przez Biuro Polityczne KC WKP(b) w składzie: Józef Stalin, Klimient Woroszyłow, Wiaczesław Mołotow, Anastas Mikojan, Michaił Kalinin i Łazar Kaganowicz. Zbrodnia katyńska została przesądzona. Decyzja ujęta w protokole BP KC nr 13 i wyciągiem zadekretowana do realizacji NKWD nie została umotywowana w żaden specjalny sposób, np. poprzez odwołanie do sytuacji międzynarodowej, politycznej, militarnej czy związany z utrzymaniem jeńców. Motyw popełnienia jasno wynikał z najistotniejszej treści dokumentu, czyli zbiorczego opisu ofiar. Swoją decyzją członkowie Politbiura KC WKP(b) skazali na zagładę 25 tys. 700 obywateli polskich (14 tys. 700 z obozów specjalnych; 11tys. z więzień).

22 lip 2011

Ludobójstwo z retuszem

Pod koniec czerwca miała się ukazać obszerna publikacja dr. hab. Bogusława Pazia z Zakładu Historii Filozofii Nowożytnej Instytutu Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego "Prawda historyczna a prawda polityczna w badaniach naukowych. Przykład ludobójstwa na Kresach Południowo-Wschodnich II RP w latach 1939-1946". Przewidywała to umowa zawarta między Wydziałem Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego a Wydawnictwem Naukowym uczelni. Ale oczekiwana z dużym zainteresowaniem, przede wszystkim w środowiskach kresowych i kombatanckich, książka nie ujrzała do tej pory światła dziennego. Dlaczego?

W nocy z 11 na 12 lipca 1943 roku uzbrojone bandy Ukraińców z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) i Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) napadły na polskie wsie na Wołyniu, mordując, paląc i grabiąc mienie Polaków. W sumie na Kresach Południowo-Wschodnich Ukraińcy zamordowali ok. 250 tys. osób. Niemal w 68. rocznicę tych tragicznych wydarzeń, bo pod koniec czerwca, miała się ukazać obszerna publikacja poświęcona ludobójstwu na Kresach, przygotowana pod redakcją naukową dr. hab. Bogusława Pazia z Zakładu Historii Filozofii Nowożytnej Instytutu Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego. Przewidywała to umowa zawarta między Wydziałem Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego a Wydawnictwem Naukowym tejże uczelni. Wydanie publikacji pt. "Prawda historyczna a prawda polityczna w badaniach naukowych. Przykład ludobójstwa na Kresach Południowo-Wschodnich II RP w latach 1939-1946" poparł rektor Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Marek Bojarski. Ale ta oczekiwana z dużym zainteresowaniem, przede wszystkim w środowiskach kresowych i kombatanckich, pozycja książkowa nie ujrzała dotychczas światła dziennego. Odpowiedź na pytanie o powody opóźnienia "Nasz Dziennik" próbował uzyskać od pracowników Wydawnictwa Naukowego Uniwersytetu Wrocławskiego. Poprosiliśmy o spotkanie z dyrektorem wydawnictwa prof. Markiem Górnym. Po kilku godzinach oczekiwania usłyszeliśmy, że na pewno skontaktuje się z nami Marzena Golisz, która jest - jak nam powiedziano - osobą kompetentną w tej sprawie. Minęły dwa tygodnie, telefonu się nie doczekaliśmy. Bez zapowiedzi odwiedziłem więc siedzibę wydawnictwa. - Czy zastałem pana dyrektora Górnego? - zapytałem w sekretariacie. - A czy był pan umówiony? - Nie, ale już dwa tygodnie czekam na możliwość rozmowy z panem dyrektorem lub telefon od pani Marzeny Golisz w kwestii dotyczącej losów publikacji poświęconej ludobójstwu na Kresach - wytłumaczyłem. - W tym momencie spotkanie nie będzie możliwe, ale mogę panu dyrektorowi jeszcze przypomnieć o tej sprawie - zadeklarowała pani z sekretariatu wydawnictwa. Zaproponowała jednocześnie rozmowę z red. Marzeną Golisz. - Nie udzielam takich informacji, ja tylko rozmawiam o sprawach redakcyjnych - usłyszeliśmy od pani Golisz. - Ale dwa tygodnie temu otrzymałem informację, że to właśnie pani miała do mnie zadzwonić i udzielić wszelkich wyjaśnień w tej sprawie - odparłem. - Ja rozmawiam tylko o sprawach redakcyjnych - powtórzyła pani Golisz, wyraźnie poirytowana dociekaniami, i odesłała mnie do rzecznika prasowego Uniwersytetu Wrocławskiego dr. Jacka Przygodzkiego. Przygodzki stwierdził, że na początku prac związanych z publikacją redaktor prowadzący ze strony wydawnictwa i redaktor naukowy dr hab. Bogusław Paź często ze sobą rozmawiali, nawet po kilka godzin. Dodał, że według jego wiedzy, ostatnie artykuły trafiły do wydawnictwa pod koniec maja. I wtedy miało dojść do nieporozumień między redaktorem prowadzącym a naukowym. Pojawiły się bowiem wątpliwości co do zapisów niektórych passusów publikacji. - Normalnie, jak się pracuje nad publikacją, siada się i takie wątpliwości rozwiewa - powiedział dr Przygodzki. - O co dokładnie chodziło? - zapytałem. - Tak głęboko do sprawy nie wchodziłem. Nie jestem rzecznikiem prasowym wydawnictwa, ponieważ jest to spółka z ograniczoną odpowiedzialnością - uzasadniał Przygodzki. - Uważamy, że jest to bardzo ważna publikacja. Dlatego też rektor nie tylko poparł jej wydanie, ale też udzielił wsparcia finansowego. Uczelnia zrobiła wszystko, co tylko było możliwe, aby doszło do jej wydania. Środowiska kresowe czekają na tę publikację tak jak oczekiwały na zorganizowaną przez dr. Pazia konferencję poświęconą tej samej tematyce - konkluduje dr Przygodzki. Zapewnia, że nie ma jakichkolwiek przeciwwskazań do wydania tego tomu.
Jego zdaniem, trzeba jedynie doprowadzić do takiej sytuacji, w której ta publikacja będzie - jak powiedział - na "najwyższym poziomie naukowym". Chodzi o to, aby nie dawać oręża osobom, grupom, które chciałyby atakować książkę. A to zależy tylko od redaktora prowadzącego i naukowego, którzy muszą "poprawić, co trzeba".
- Rzecznik mija się z prawdą, twierdząc, że ostatnie teksty wydawnictwo otrzymało dopiero pod koniec maja br. Wszystkie materiały były przekazane w grudniu ubiegłego roku, a umowa na wydanie tomu została podpisana w marcu tego roku. Nie było do tego czasu żadnych zastrzeżeń dotyczących zawartości tej publikacji - ripostuje dr hab. Paź. Natomiast pod koniec maja przedstawiciele wydawnictwa posunęli się do bardzo obraźliwych stwierdzeń w stosunku do niektórych autorów publikacji. Padały uwagi typu: "Zawód historyka jest trudniejszy, niż niektórym się to wydaje", "Pani się kompromituje", "Pan się kompromituje". Skierowane były one m.in. pod adresem tak znanych specjalistów w tej dziedzinie, jak Ewa Siemaszko - współautor znakomitego dwutomowego dzieła poświęconego ludobójstwu na Wołyniu, prof. Czesław Partacz z Koszalina, dr Lucyna Kulińska z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Dyrektor wydawnictwa prof. Marek Górny w rozmowie z dr. Paziem zobowiązał się do przeprosin za te stwierdzenia, ale szybko się z tego wycofał. - Wiem, że prof. Górny skierował ostatnio pismo do dziekana Wydziału Nauk Społecznych prof. Jerzego Juchnowskiego. Według osoby proszącej o zachowanie anonimowości, zasugerował w nim... anulowanie zawartej umowy. Nie mogłem uzyskać stanowiska w tej kwestii prof. Juchnowskiego, ponieważ przebywa on obecnie na urlopie. Ale gdyby okazało się to rzeczywiście prawdą, to jak można wierzyć słowom rzecznika prasowego, wypowiadającego się przecież w imieniu władz uniwersytetu, że "jest to bardzo ważna publikacja i nie ma jakichkolwiek przeciwwskazań dotyczących jej wydania"? - pyta Paź.

autorem art. jest Marek Zygmunt

Raport we fragmentach

Za ostateczny dzień prezentacji raportu komisji ministra MSWiA Jerzego Millera na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej uznaję datę 29 lipca - ogłosił wczoraj premier Donald Tusk. Jak wyjaśnił podczas konferencji prasowej, termin ten wynika z umów z tłumaczami, którzy obecnie przekładają raport na język rosyjski i angielski. Dodał też, iż chwilę wcześniej prosił o "informacje, czy trzeba dostarczyć jakiejś dodatkowej pomocy", by termin ten na pewno został dotrzymany.

- Nie wyobrażam sobie, żeby przesuwać jeszcze ten termin publikacji - powiedział Tusk. Za chwilę z kolei przyznał, że do tego momentu tłumaczenie może nie zostać ukończone w całości, dlatego też trzeba się przygotować na dawkowanie raportu. - Nie wykluczam, że jeśli tłumaczenie nie będzie kompletne, to 29 lipca kluczowe fragmenty raportu będą w tłumaczeniu opublikowane, a my cały polski raport przetłumaczymy i damy tłumaczom tyle czasu, żeby te dodatkowe kwestie i załączniki tłumaczyli - powiedział. - Ale 29 lipca, i tak powiadomiłem też ministra Millera, niezależnie od zaawansowania tłumaczenia, ja uznaję za dzień prezentacji [raportu] - dodał szef rządu.

 Premier powiedział też, że z jego informacji wynika, iż "najtrudniejszy, pełen technikaliów" rozdział raportu został już przetłumaczony.
Szef rządu przyznał jednocześnie, że jest poirytowany faktem, iż "ktoś niezbyt trafnie przewidział, ile pracy będzie kosztowało" tłumaczenie raportu, skąd też wzięły się początkowe "nadmiernie optymistyczne daty" jego publikacji. Także Jerzy Miller pytany wczoraj o datę publikacji raportu odpowiedział, iż ma nadzieję, że jest to "kwestia kilkunastu dni". Poinformował jednocześnie, że po przetłumaczeniu go na język angielski i rosyjski raport zostanie zamieszczony w całości w internecie w trzech wersjach językowych. Tymczasem w kolejne obietnice Donalda Tuska nie wierzą same rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej, podkreślając, że podobne zapewnienia słyszeli w ostatnich miesiącach już kilkakrotnie. - Ja słowom premiera już nie daję wiary. To są kolejne puste obietnice - podkreśla w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" ojciec jednego z pilotów. Jak dodaje, nie spodziewa się, by raport komisji Millera został opublikowany przed październikowymi wyborami. - Rząd wie, że może dużo stracić, dlatego też sądzę, że znów będzie z tym zwlekał - dodaje nasz rozmówca.
Raport Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego liczy ponad 300 stron. Szef MSWiA przekazał go premierowi osobiście pod koniec czerwca.

autorem art.jest Marta Ziarnik

Węgierski powrót do kultury życia

Z dr. Imre Teglasym, założycielem i przewodniczącym węgierskiej organizacji Sojusz Alfa na rzecz Życia oraz członkiem Stowarzyszenia Bioetyków Chrześcijańskich, rozmawia Mariusz Bober

Rząd Węgier prowadził w przestrzeni publicznej kampanię informacyjną promującą adopcję zamiast aborcji, co wywołało furię brukselskiej biurokracji. Czy brutalne naciski Komisji Europejskiej wpłyną na postawę rządu Viktora Orbána?

- 8 marca unijna komisarz ds. sprawiedliwości Viviane Reding powiedziała w Strasburgu, że kampania na rzecz życia zorganizowana przez węgierski rząd nie jest zgodna z wytycznymi unijnego projektu pod nazwą "Postęp". Dodała, że nasz kraj zostanie ukarany, jeśli rząd nie zakończy kampanii i nie usunie z ulic i stacji metra wszystkich plakatów. To nie przypadek, że powiedziała to podczas dyskusji na temat nowej konstytucji Węgier, w której znalazł się zapis o ochronie życia od poczęcia. Niektórzy eksperci szacowali, że Węgry musiałyby zapłacić nawet 100 mln forintów [ok. 150 mln zł - red.] kary za "nieposłuszeństwo". Ale ponieważ wraz z zakończeniem węgierskiej prezydencji została również zakończona kampania, więc nie było potrzeby wykazywania posłuszeństwa lub nieposłuszeństwa wobec ultimatum wystosowanego przez Viviane Reding. W odpowiedzi setki rodzin czekających na adopcję dzieci wystosowały list otwarty wspierający cele tej inicjatywy. Stwierdzono w nim, że "ta kampania nie wymusza żadnej decyzji na kobietach spodziewających się dziecka, a jest raczej dla nich pomocą poprzez zwrócenie uwagi na to, że mają inny wybór. Polega on na tym, że kobiety dostrzegają, iż jest inne rozwiązanie zarówno dla [ich poczętych - red.] dzieci (pozostają one przy życiu), jak i dla samych kobiet (...)".

Kampania rządowa i postulaty rodzin nabierają szczególnego znaczenia wobec krwawego żniwa, jakie na Węgrzech zbiera funkcjonująca od lat ustawa aborcyjna...
- Na Węgrzech dokonuje się rocznie ok. 40 tys. aborcji i ok. 150 przypadków dzieciobójstwa np. na skutek porzucenia noworodków przez matki. W ten sposób w okresie dyktatury polityki antyurodzeniowej - od 4 czerwca 1956 r. do dziś - w moim kraju zabito ponad 6 mln poczętych dzieci [60 proc. obecnej liczby ludności kraju - red.]. Władze wskazują, że wskaźnik aborcji na Węgrzech jest dwukrotnie wyższy niż w innych krajach Unii Europejskiej. Na 1000 urodzonych dzieci zabija się aż 447, podczas gdy w Finlandii 172, a w Czechach - 208. Jako urzędowy doradca adopcyjny często spotykam się z powszechnym, błędnym i grzesznym przekonaniem, że aborcja jest dla kobiety spodziewającej się dziecka mniej destrukcyjnym działaniem niż oddanie go do adopcji. Rządowa kampania miała przyczynić się do zmiany tego sposobu myślenia w kierunku większego poszanowania życia, co mogłoby doprowadzić do zahamowania złych tendencji demograficznych na Węgrzech. Władze chciały uświadomić kobietom, że zamiast aborcji, która prowadzi do poważnych psychicznych i somatycznych urazów, mogą oddać dzieci do adopcji. Tym bardziej że statystyki pokazują, iż w naszym kraju mamy prawie czterokrotnie więcej rodziców oczekujących na adopcję niż samych dzieci!

Jak ocenia Pan zachowanie Komisji Europejskiej jako działacz pro-life? Czy de facto nie jest to uderzenie w suwerenność państwa węgierskiego?
- Na stronie internetowej komisarz Viviane Reding można przeczytać wzniosłe stwierdzenia na temat "znaczącego postępu", jakiego UE dokonała w dziedzinie zapobiegania handlowi dziećmi oraz przemocy wobec nich, jak również ubóstwa i pracy dzieci, prostytucji, dyskryminacji itd. Mimo to nie znam żadnego unijnego projektu dla Węgier, który rozwiązywałby np. problem handlu nowo narodzonymi dziećmi, jaki występuje w wielu węgierskich szpitalach. Z powodu dużej liczby prostytutek Budapeszt jest uważany przez cudzoziemców za "Bangkok Europy". W strasburskich biurach pewnie nikt nie jest zainteresowany tym, że aż 31 proc. węgierskich dzieci jest niedożywionych. Według mnie, ten atak niektórych unijnych biurokratów oraz instytucji na kampanię informacyjną na rzecz życia jest podobny do tego wymierzonego w nową węgierską konstytucję, która szanuje życie oraz uznaje małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny. Tak więc za pośrednictwem unijnego komisarza próbuje się wymusić na państwie członkowskim UE odejście od własnej, niezależnej polityki rodzinnej na rzecz unijnej. W Parlamencie Europejskim mówi się o tzw. unijnych wartościach, które wcale nie są zdefiniowane w odniesieniu do wartości życia poczętego. Ten przykład pokazuje, jak można rozpętać wojnę przeciw suwerenności danego kraju. Obecnie jest tak w przypadku Węgier, ale innym razem może dotyczyć Irlandii lub Polski. Ksiądz kardynał Jozsef Mindszenty ostrzegał nas w 1962 r., gdy Związek Sowiecki sprawował kontrolę nad naszym krajem: "Nie pozwólcie, by Sowieci sięgnęli do łon węgierskich kobiet rękami tak zwanych "doktorów" i "farmaceutów", łamiących ich własne przysięgi. Kto to czyni, zaprzecza istocie bycia Węgrem, staje się kryminalistą wspierającym obce siły przeciw swemu własnemu narodowi za małe wynagrodzenie".

Kampania informacyjna węgierskiego rządu przyniesie zmiany w nastawieniu społeczeństwa wobec obrony życia?
- Mam nadzieję, że ta kampania była jedną z pierwszych na rzecz powrotu Węgier na drogę kultury życia i po niej nastąpią kolejne. Jednak zmiany, których potrzebujemy, nie polegają tylko na przemianie mentalności węgierskiego społeczeństwa. Musimy również dążyć do tego, by dać prawdziwą wolność kobietom, znosząc dyskryminację macierzyństwa. Ta głęboka społeczna i mentalna zmiana i/lub skrucha powinny być wspierane również na płaszczyźnie gospodarczej. Nowy rząd przyjął pewne regulacje w tym kierunku, m.in. w dziedzinie polityki podatkowej, które dowartościowują rodziny. Mimo to nadal naszym wyzwaniem jest narzucany model rodziny bez dzieci, z małżonkami nastawionymi wyłącznie na pracę zawodową i konsumpcję. Wciąż wyzwaniem jest to, by krótkoterminowe interesy jednostek stały się zbieżne z długofalowymi potrzebami narodu.

Komu w węgierskim rządzie tak naprawdę zależy na zmianie przepisów, by chroniły życie? Politycy zwykle nie chcą forsować podobnych rozwiązań, bojąc się spadku notowań...
- Część polityków związanych z dominującymi w węgierskim parlamencie partiami jest pozytywnie nastawiona do życia i pozostaje w nurcie chrześcijańskiego dziedzictwa Węgier, inni zaś przejawiają proaborcyjną mentalność. Mimo że otwarte zadeklarowanie postawy pro-life rzeczywiście grozi spadkiem poparcia, to np. wśród przywódców Węgierskiej Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowej, czyli Jobbiku, są osoby działające na rzecz obrony życia. Z kolei niektórzy politycy Fideszu są dumni z obecnego prawa aborcyjnego. Akceptują je jako ich własny "produkt wolności", twierdząc, że "niepłodność uczyni cię wolnym".

Jaka będzie przyszłość obecnej liberalnej ustawy aborcyjnej, skoro jest ona sprzeczna z zapisem nowej konstytucji chroniącym życie dziecka od poczęcia?
- Intencja i brzmienie tzw. wielkanocnej konstytucji podpisanej już przez prezydenta nie pozostawiają wątpliwości: "Każde ludzkie istnienie ma prawo do życia, życie nienarodzonych powinno być chronione od momentu poczęcia". Każde prawo musi być zgodne z konstytucją i żadne inne przepisy nie są od niej ważniejsze. Więc jeśli jakieś prawo jest niezgodne z konstytucją, powinno zostać zmodyfikowane. Uczynimy wszystko, by dokonać reinterpretacji prawa aborcyjnego w duchu nowej konstytucji, podkreślając, że ustawy muszą być z nią zgodne. Ale do tego jeszcze długa droga...

Wspomniał Pan, że nowy rząd Węgier wprowadził zmiany o charakterze prorodzinnym w polityce socjalnej państwa. Na ile poprawiają one życie węgierskich rodzin?
- Zmiany musiały nastąpić ze względu na znaczenie i godność ludzką poczętych dzieci oraz z uwagi na to, że liczba mieszkańców Węgier osiągnęła w zeszłym roku poziom poniżej psychologicznej granicy 10 milionów. Ci politycy, którzy potrafią myśleć perspektywicznie, zrozumieli, że populacja kurczy się zastraszająco nie tylko z powodu wymuszonej emigracji intelektualistów, szczególnie lekarzy specjalistów, do zachodniej Europy w poszukiwaniu lepiej płatnej pracy, ale na bardziej fundamentalnym poziomie - z powodu zabijania dzieci poczętych. Politycy ci zrozumieli, że są to symptomy trendu, który zagraża całemu systemowi społecznemu, szczególnie systemowi emerytalnemu. Tak więc uchwalenie nowej konstytucji daje szansę na to, by otworzyć ludziom oczy na fakt, że poczęte dziecko jest człowiekiem i ma swoją godność. Najważniejszym celem jest zapewnienie przetrwania całego narodu poprzez zadbanie o warunki jego egzystencji.

Wprowadzone przez władze węgierskie zmiany określane są mianem "konserwatywnej rewolucji".
- Porównując sytuację z wcześniejszym, herodowym systemem ludobójstwa, praktykowanego przez rządy od 1956 r., nie ma wątpliwości, że na Węgrzech został obecnie przygotowany grunt pod "konserwatywną rewolucję". Ale miarą jej realizacji będzie wzrost urodzeń, rosnąca liczba matek i ojców, i to jeszcze w okresie sprawowania władzy przez obecny rząd. Pracujemy nad tym i modlimy się w tej intencji, tak jak czyniliśmy to przez 15 lat działalności Sojuszu Alfa na rzecz Życia, kiedy udało się nam uchronić tysiące pacjentek przed zabiciem swego dziecka.

Jakie są szanse na powodzenie takiej "rewolucji" w społeczeństwie, które z jednej strony dało ogromny mandat zaufania rządowi, z drugiej wciąż obarczone jest mentalnością sprzeciwiającą się życiu?
- Jeśli Fidesz i jego sojusznicy są prawdziwymi konserwatystami, powinni w dziele ratowania Węgier opierać się nie na wytycznych Viviane Reding, ale na nauczaniu Pisma Świętego i prawie naturalnym, zgodnie ze słowami Biblii: "Jeśli Bóg z nami, któż przeciwko nam?" (Rz 8, 31). Liczymy pod tym względem także na solidarność innych narodów, zwłaszcza polskiego...