22 lip 2011

Ludobójstwo z retuszem

Pod koniec czerwca miała się ukazać obszerna publikacja dr. hab. Bogusława Pazia z Zakładu Historii Filozofii Nowożytnej Instytutu Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego "Prawda historyczna a prawda polityczna w badaniach naukowych. Przykład ludobójstwa na Kresach Południowo-Wschodnich II RP w latach 1939-1946". Przewidywała to umowa zawarta między Wydziałem Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego a Wydawnictwem Naukowym uczelni. Ale oczekiwana z dużym zainteresowaniem, przede wszystkim w środowiskach kresowych i kombatanckich, książka nie ujrzała do tej pory światła dziennego. Dlaczego?

W nocy z 11 na 12 lipca 1943 roku uzbrojone bandy Ukraińców z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) i Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) napadły na polskie wsie na Wołyniu, mordując, paląc i grabiąc mienie Polaków. W sumie na Kresach Południowo-Wschodnich Ukraińcy zamordowali ok. 250 tys. osób. Niemal w 68. rocznicę tych tragicznych wydarzeń, bo pod koniec czerwca, miała się ukazać obszerna publikacja poświęcona ludobójstwu na Kresach, przygotowana pod redakcją naukową dr. hab. Bogusława Pazia z Zakładu Historii Filozofii Nowożytnej Instytutu Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego. Przewidywała to umowa zawarta między Wydziałem Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego a Wydawnictwem Naukowym tejże uczelni. Wydanie publikacji pt. "Prawda historyczna a prawda polityczna w badaniach naukowych. Przykład ludobójstwa na Kresach Południowo-Wschodnich II RP w latach 1939-1946" poparł rektor Uniwersytetu Wrocławskiego prof. Marek Bojarski. Ale ta oczekiwana z dużym zainteresowaniem, przede wszystkim w środowiskach kresowych i kombatanckich, pozycja książkowa nie ujrzała dotychczas światła dziennego. Odpowiedź na pytanie o powody opóźnienia "Nasz Dziennik" próbował uzyskać od pracowników Wydawnictwa Naukowego Uniwersytetu Wrocławskiego. Poprosiliśmy o spotkanie z dyrektorem wydawnictwa prof. Markiem Górnym. Po kilku godzinach oczekiwania usłyszeliśmy, że na pewno skontaktuje się z nami Marzena Golisz, która jest - jak nam powiedziano - osobą kompetentną w tej sprawie. Minęły dwa tygodnie, telefonu się nie doczekaliśmy. Bez zapowiedzi odwiedziłem więc siedzibę wydawnictwa. - Czy zastałem pana dyrektora Górnego? - zapytałem w sekretariacie. - A czy był pan umówiony? - Nie, ale już dwa tygodnie czekam na możliwość rozmowy z panem dyrektorem lub telefon od pani Marzeny Golisz w kwestii dotyczącej losów publikacji poświęconej ludobójstwu na Kresach - wytłumaczyłem. - W tym momencie spotkanie nie będzie możliwe, ale mogę panu dyrektorowi jeszcze przypomnieć o tej sprawie - zadeklarowała pani z sekretariatu wydawnictwa. Zaproponowała jednocześnie rozmowę z red. Marzeną Golisz. - Nie udzielam takich informacji, ja tylko rozmawiam o sprawach redakcyjnych - usłyszeliśmy od pani Golisz. - Ale dwa tygodnie temu otrzymałem informację, że to właśnie pani miała do mnie zadzwonić i udzielić wszelkich wyjaśnień w tej sprawie - odparłem. - Ja rozmawiam tylko o sprawach redakcyjnych - powtórzyła pani Golisz, wyraźnie poirytowana dociekaniami, i odesłała mnie do rzecznika prasowego Uniwersytetu Wrocławskiego dr. Jacka Przygodzkiego. Przygodzki stwierdził, że na początku prac związanych z publikacją redaktor prowadzący ze strony wydawnictwa i redaktor naukowy dr hab. Bogusław Paź często ze sobą rozmawiali, nawet po kilka godzin. Dodał, że według jego wiedzy, ostatnie artykuły trafiły do wydawnictwa pod koniec maja. I wtedy miało dojść do nieporozumień między redaktorem prowadzącym a naukowym. Pojawiły się bowiem wątpliwości co do zapisów niektórych passusów publikacji. - Normalnie, jak się pracuje nad publikacją, siada się i takie wątpliwości rozwiewa - powiedział dr Przygodzki. - O co dokładnie chodziło? - zapytałem. - Tak głęboko do sprawy nie wchodziłem. Nie jestem rzecznikiem prasowym wydawnictwa, ponieważ jest to spółka z ograniczoną odpowiedzialnością - uzasadniał Przygodzki. - Uważamy, że jest to bardzo ważna publikacja. Dlatego też rektor nie tylko poparł jej wydanie, ale też udzielił wsparcia finansowego. Uczelnia zrobiła wszystko, co tylko było możliwe, aby doszło do jej wydania. Środowiska kresowe czekają na tę publikację tak jak oczekiwały na zorganizowaną przez dr. Pazia konferencję poświęconą tej samej tematyce - konkluduje dr Przygodzki. Zapewnia, że nie ma jakichkolwiek przeciwwskazań do wydania tego tomu.
Jego zdaniem, trzeba jedynie doprowadzić do takiej sytuacji, w której ta publikacja będzie - jak powiedział - na "najwyższym poziomie naukowym". Chodzi o to, aby nie dawać oręża osobom, grupom, które chciałyby atakować książkę. A to zależy tylko od redaktora prowadzącego i naukowego, którzy muszą "poprawić, co trzeba".
- Rzecznik mija się z prawdą, twierdząc, że ostatnie teksty wydawnictwo otrzymało dopiero pod koniec maja br. Wszystkie materiały były przekazane w grudniu ubiegłego roku, a umowa na wydanie tomu została podpisana w marcu tego roku. Nie było do tego czasu żadnych zastrzeżeń dotyczących zawartości tej publikacji - ripostuje dr hab. Paź. Natomiast pod koniec maja przedstawiciele wydawnictwa posunęli się do bardzo obraźliwych stwierdzeń w stosunku do niektórych autorów publikacji. Padały uwagi typu: "Zawód historyka jest trudniejszy, niż niektórym się to wydaje", "Pani się kompromituje", "Pan się kompromituje". Skierowane były one m.in. pod adresem tak znanych specjalistów w tej dziedzinie, jak Ewa Siemaszko - współautor znakomitego dwutomowego dzieła poświęconego ludobójstwu na Wołyniu, prof. Czesław Partacz z Koszalina, dr Lucyna Kulińska z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Dyrektor wydawnictwa prof. Marek Górny w rozmowie z dr. Paziem zobowiązał się do przeprosin za te stwierdzenia, ale szybko się z tego wycofał. - Wiem, że prof. Górny skierował ostatnio pismo do dziekana Wydziału Nauk Społecznych prof. Jerzego Juchnowskiego. Według osoby proszącej o zachowanie anonimowości, zasugerował w nim... anulowanie zawartej umowy. Nie mogłem uzyskać stanowiska w tej kwestii prof. Juchnowskiego, ponieważ przebywa on obecnie na urlopie. Ale gdyby okazało się to rzeczywiście prawdą, to jak można wierzyć słowom rzecznika prasowego, wypowiadającego się przecież w imieniu władz uniwersytetu, że "jest to bardzo ważna publikacja i nie ma jakichkolwiek przeciwwskazań dotyczących jej wydania"? - pyta Paź.

autorem art. jest Marek Zygmunt

Raport we fragmentach

Za ostateczny dzień prezentacji raportu komisji ministra MSWiA Jerzego Millera na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej uznaję datę 29 lipca - ogłosił wczoraj premier Donald Tusk. Jak wyjaśnił podczas konferencji prasowej, termin ten wynika z umów z tłumaczami, którzy obecnie przekładają raport na język rosyjski i angielski. Dodał też, iż chwilę wcześniej prosił o "informacje, czy trzeba dostarczyć jakiejś dodatkowej pomocy", by termin ten na pewno został dotrzymany.

- Nie wyobrażam sobie, żeby przesuwać jeszcze ten termin publikacji - powiedział Tusk. Za chwilę z kolei przyznał, że do tego momentu tłumaczenie może nie zostać ukończone w całości, dlatego też trzeba się przygotować na dawkowanie raportu. - Nie wykluczam, że jeśli tłumaczenie nie będzie kompletne, to 29 lipca kluczowe fragmenty raportu będą w tłumaczeniu opublikowane, a my cały polski raport przetłumaczymy i damy tłumaczom tyle czasu, żeby te dodatkowe kwestie i załączniki tłumaczyli - powiedział. - Ale 29 lipca, i tak powiadomiłem też ministra Millera, niezależnie od zaawansowania tłumaczenia, ja uznaję za dzień prezentacji [raportu] - dodał szef rządu.

 Premier powiedział też, że z jego informacji wynika, iż "najtrudniejszy, pełen technikaliów" rozdział raportu został już przetłumaczony.
Szef rządu przyznał jednocześnie, że jest poirytowany faktem, iż "ktoś niezbyt trafnie przewidział, ile pracy będzie kosztowało" tłumaczenie raportu, skąd też wzięły się początkowe "nadmiernie optymistyczne daty" jego publikacji. Także Jerzy Miller pytany wczoraj o datę publikacji raportu odpowiedział, iż ma nadzieję, że jest to "kwestia kilkunastu dni". Poinformował jednocześnie, że po przetłumaczeniu go na język angielski i rosyjski raport zostanie zamieszczony w całości w internecie w trzech wersjach językowych. Tymczasem w kolejne obietnice Donalda Tuska nie wierzą same rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej, podkreślając, że podobne zapewnienia słyszeli w ostatnich miesiącach już kilkakrotnie. - Ja słowom premiera już nie daję wiary. To są kolejne puste obietnice - podkreśla w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" ojciec jednego z pilotów. Jak dodaje, nie spodziewa się, by raport komisji Millera został opublikowany przed październikowymi wyborami. - Rząd wie, że może dużo stracić, dlatego też sądzę, że znów będzie z tym zwlekał - dodaje nasz rozmówca.
Raport Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego liczy ponad 300 stron. Szef MSWiA przekazał go premierowi osobiście pod koniec czerwca.

autorem art.jest Marta Ziarnik

Węgierski powrót do kultury życia

Z dr. Imre Teglasym, założycielem i przewodniczącym węgierskiej organizacji Sojusz Alfa na rzecz Życia oraz członkiem Stowarzyszenia Bioetyków Chrześcijańskich, rozmawia Mariusz Bober

Rząd Węgier prowadził w przestrzeni publicznej kampanię informacyjną promującą adopcję zamiast aborcji, co wywołało furię brukselskiej biurokracji. Czy brutalne naciski Komisji Europejskiej wpłyną na postawę rządu Viktora Orbána?

- 8 marca unijna komisarz ds. sprawiedliwości Viviane Reding powiedziała w Strasburgu, że kampania na rzecz życia zorganizowana przez węgierski rząd nie jest zgodna z wytycznymi unijnego projektu pod nazwą "Postęp". Dodała, że nasz kraj zostanie ukarany, jeśli rząd nie zakończy kampanii i nie usunie z ulic i stacji metra wszystkich plakatów. To nie przypadek, że powiedziała to podczas dyskusji na temat nowej konstytucji Węgier, w której znalazł się zapis o ochronie życia od poczęcia. Niektórzy eksperci szacowali, że Węgry musiałyby zapłacić nawet 100 mln forintów [ok. 150 mln zł - red.] kary za "nieposłuszeństwo". Ale ponieważ wraz z zakończeniem węgierskiej prezydencji została również zakończona kampania, więc nie było potrzeby wykazywania posłuszeństwa lub nieposłuszeństwa wobec ultimatum wystosowanego przez Viviane Reding. W odpowiedzi setki rodzin czekających na adopcję dzieci wystosowały list otwarty wspierający cele tej inicjatywy. Stwierdzono w nim, że "ta kampania nie wymusza żadnej decyzji na kobietach spodziewających się dziecka, a jest raczej dla nich pomocą poprzez zwrócenie uwagi na to, że mają inny wybór. Polega on na tym, że kobiety dostrzegają, iż jest inne rozwiązanie zarówno dla [ich poczętych - red.] dzieci (pozostają one przy życiu), jak i dla samych kobiet (...)".

Kampania rządowa i postulaty rodzin nabierają szczególnego znaczenia wobec krwawego żniwa, jakie na Węgrzech zbiera funkcjonująca od lat ustawa aborcyjna...
- Na Węgrzech dokonuje się rocznie ok. 40 tys. aborcji i ok. 150 przypadków dzieciobójstwa np. na skutek porzucenia noworodków przez matki. W ten sposób w okresie dyktatury polityki antyurodzeniowej - od 4 czerwca 1956 r. do dziś - w moim kraju zabito ponad 6 mln poczętych dzieci [60 proc. obecnej liczby ludności kraju - red.]. Władze wskazują, że wskaźnik aborcji na Węgrzech jest dwukrotnie wyższy niż w innych krajach Unii Europejskiej. Na 1000 urodzonych dzieci zabija się aż 447, podczas gdy w Finlandii 172, a w Czechach - 208. Jako urzędowy doradca adopcyjny często spotykam się z powszechnym, błędnym i grzesznym przekonaniem, że aborcja jest dla kobiety spodziewającej się dziecka mniej destrukcyjnym działaniem niż oddanie go do adopcji. Rządowa kampania miała przyczynić się do zmiany tego sposobu myślenia w kierunku większego poszanowania życia, co mogłoby doprowadzić do zahamowania złych tendencji demograficznych na Węgrzech. Władze chciały uświadomić kobietom, że zamiast aborcji, która prowadzi do poważnych psychicznych i somatycznych urazów, mogą oddać dzieci do adopcji. Tym bardziej że statystyki pokazują, iż w naszym kraju mamy prawie czterokrotnie więcej rodziców oczekujących na adopcję niż samych dzieci!

Jak ocenia Pan zachowanie Komisji Europejskiej jako działacz pro-life? Czy de facto nie jest to uderzenie w suwerenność państwa węgierskiego?
- Na stronie internetowej komisarz Viviane Reding można przeczytać wzniosłe stwierdzenia na temat "znaczącego postępu", jakiego UE dokonała w dziedzinie zapobiegania handlowi dziećmi oraz przemocy wobec nich, jak również ubóstwa i pracy dzieci, prostytucji, dyskryminacji itd. Mimo to nie znam żadnego unijnego projektu dla Węgier, który rozwiązywałby np. problem handlu nowo narodzonymi dziećmi, jaki występuje w wielu węgierskich szpitalach. Z powodu dużej liczby prostytutek Budapeszt jest uważany przez cudzoziemców za "Bangkok Europy". W strasburskich biurach pewnie nikt nie jest zainteresowany tym, że aż 31 proc. węgierskich dzieci jest niedożywionych. Według mnie, ten atak niektórych unijnych biurokratów oraz instytucji na kampanię informacyjną na rzecz życia jest podobny do tego wymierzonego w nową węgierską konstytucję, która szanuje życie oraz uznaje małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny. Tak więc za pośrednictwem unijnego komisarza próbuje się wymusić na państwie członkowskim UE odejście od własnej, niezależnej polityki rodzinnej na rzecz unijnej. W Parlamencie Europejskim mówi się o tzw. unijnych wartościach, które wcale nie są zdefiniowane w odniesieniu do wartości życia poczętego. Ten przykład pokazuje, jak można rozpętać wojnę przeciw suwerenności danego kraju. Obecnie jest tak w przypadku Węgier, ale innym razem może dotyczyć Irlandii lub Polski. Ksiądz kardynał Jozsef Mindszenty ostrzegał nas w 1962 r., gdy Związek Sowiecki sprawował kontrolę nad naszym krajem: "Nie pozwólcie, by Sowieci sięgnęli do łon węgierskich kobiet rękami tak zwanych "doktorów" i "farmaceutów", łamiących ich własne przysięgi. Kto to czyni, zaprzecza istocie bycia Węgrem, staje się kryminalistą wspierającym obce siły przeciw swemu własnemu narodowi za małe wynagrodzenie".

Kampania informacyjna węgierskiego rządu przyniesie zmiany w nastawieniu społeczeństwa wobec obrony życia?
- Mam nadzieję, że ta kampania była jedną z pierwszych na rzecz powrotu Węgier na drogę kultury życia i po niej nastąpią kolejne. Jednak zmiany, których potrzebujemy, nie polegają tylko na przemianie mentalności węgierskiego społeczeństwa. Musimy również dążyć do tego, by dać prawdziwą wolność kobietom, znosząc dyskryminację macierzyństwa. Ta głęboka społeczna i mentalna zmiana i/lub skrucha powinny być wspierane również na płaszczyźnie gospodarczej. Nowy rząd przyjął pewne regulacje w tym kierunku, m.in. w dziedzinie polityki podatkowej, które dowartościowują rodziny. Mimo to nadal naszym wyzwaniem jest narzucany model rodziny bez dzieci, z małżonkami nastawionymi wyłącznie na pracę zawodową i konsumpcję. Wciąż wyzwaniem jest to, by krótkoterminowe interesy jednostek stały się zbieżne z długofalowymi potrzebami narodu.

Komu w węgierskim rządzie tak naprawdę zależy na zmianie przepisów, by chroniły życie? Politycy zwykle nie chcą forsować podobnych rozwiązań, bojąc się spadku notowań...
- Część polityków związanych z dominującymi w węgierskim parlamencie partiami jest pozytywnie nastawiona do życia i pozostaje w nurcie chrześcijańskiego dziedzictwa Węgier, inni zaś przejawiają proaborcyjną mentalność. Mimo że otwarte zadeklarowanie postawy pro-life rzeczywiście grozi spadkiem poparcia, to np. wśród przywódców Węgierskiej Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowej, czyli Jobbiku, są osoby działające na rzecz obrony życia. Z kolei niektórzy politycy Fideszu są dumni z obecnego prawa aborcyjnego. Akceptują je jako ich własny "produkt wolności", twierdząc, że "niepłodność uczyni cię wolnym".

Jaka będzie przyszłość obecnej liberalnej ustawy aborcyjnej, skoro jest ona sprzeczna z zapisem nowej konstytucji chroniącym życie dziecka od poczęcia?
- Intencja i brzmienie tzw. wielkanocnej konstytucji podpisanej już przez prezydenta nie pozostawiają wątpliwości: "Każde ludzkie istnienie ma prawo do życia, życie nienarodzonych powinno być chronione od momentu poczęcia". Każde prawo musi być zgodne z konstytucją i żadne inne przepisy nie są od niej ważniejsze. Więc jeśli jakieś prawo jest niezgodne z konstytucją, powinno zostać zmodyfikowane. Uczynimy wszystko, by dokonać reinterpretacji prawa aborcyjnego w duchu nowej konstytucji, podkreślając, że ustawy muszą być z nią zgodne. Ale do tego jeszcze długa droga...

Wspomniał Pan, że nowy rząd Węgier wprowadził zmiany o charakterze prorodzinnym w polityce socjalnej państwa. Na ile poprawiają one życie węgierskich rodzin?
- Zmiany musiały nastąpić ze względu na znaczenie i godność ludzką poczętych dzieci oraz z uwagi na to, że liczba mieszkańców Węgier osiągnęła w zeszłym roku poziom poniżej psychologicznej granicy 10 milionów. Ci politycy, którzy potrafią myśleć perspektywicznie, zrozumieli, że populacja kurczy się zastraszająco nie tylko z powodu wymuszonej emigracji intelektualistów, szczególnie lekarzy specjalistów, do zachodniej Europy w poszukiwaniu lepiej płatnej pracy, ale na bardziej fundamentalnym poziomie - z powodu zabijania dzieci poczętych. Politycy ci zrozumieli, że są to symptomy trendu, który zagraża całemu systemowi społecznemu, szczególnie systemowi emerytalnemu. Tak więc uchwalenie nowej konstytucji daje szansę na to, by otworzyć ludziom oczy na fakt, że poczęte dziecko jest człowiekiem i ma swoją godność. Najważniejszym celem jest zapewnienie przetrwania całego narodu poprzez zadbanie o warunki jego egzystencji.

Wprowadzone przez władze węgierskie zmiany określane są mianem "konserwatywnej rewolucji".
- Porównując sytuację z wcześniejszym, herodowym systemem ludobójstwa, praktykowanego przez rządy od 1956 r., nie ma wątpliwości, że na Węgrzech został obecnie przygotowany grunt pod "konserwatywną rewolucję". Ale miarą jej realizacji będzie wzrost urodzeń, rosnąca liczba matek i ojców, i to jeszcze w okresie sprawowania władzy przez obecny rząd. Pracujemy nad tym i modlimy się w tej intencji, tak jak czyniliśmy to przez 15 lat działalności Sojuszu Alfa na rzecz Życia, kiedy udało się nam uchronić tysiące pacjentek przed zabiciem swego dziecka.

Jakie są szanse na powodzenie takiej "rewolucji" w społeczeństwie, które z jednej strony dało ogromny mandat zaufania rządowi, z drugiej wciąż obarczone jest mentalnością sprzeciwiającą się życiu?
- Jeśli Fidesz i jego sojusznicy są prawdziwymi konserwatystami, powinni w dziele ratowania Węgier opierać się nie na wytycznych Viviane Reding, ale na nauczaniu Pisma Świętego i prawie naturalnym, zgodnie ze słowami Biblii: "Jeśli Bóg z nami, któż przeciwko nam?" (Rz 8, 31). Liczymy pod tym względem także na solidarność innych narodów, zwłaszcza polskiego...

Bohaterowie odchodzą w zapomnieniu

Na pogrzeb jednego z ostatnich obrońców Westerplatte - ppor. Aleksego Kowalika, nie pofatygował się ani minister obrony narodowej, ani żaden z jego zastępców. W 2009 roku pogrzeb Harry´ego Patcha, ostatniego brytyjskiego weterana I wojny światowej, zgromadził tysiące osób, rząd zaprosił dyplomatów z krajów europejskich, mowę pożegnalną wygłosił gen. Richard Dannatt, szef sztabu generalnego brytyjskiej armii. - Kowalik był w moim wieku. Służył w innej jednostce, która później przyjechała na Westerplatte. Na jego pogrzebie powinien być ktoś z ministerstwa - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" kpt. Ignacy Skowron, obrońca tranzytowej składnicy broni na Westerplatte w wojnie obronnej 1939 roku.

W krajach zachodnich weteranów wojennych traktuje się jak bohaterów, a ich pogrzeby są ogromnymi uroczystościami patriotycznymi, z udziałem władz państwowych. Aleksy Kowalik przed wybuchem II wojny światowej pracował na roli. W czasie mobilizacji został przydzielony do 77. Pułku Legionów w Lidzie. Stamtąd 31 lipca 1939 roku skierowano go na Westerplatte. Podczas wrześniowych walk obsługiwał działko przeciwpancerne. Zniszczył m.in. cysternę, za pomocą której Niemcy chcieli spalić obrońców. Po wojnie otrzymał nominację na podporucznika w stanie spoczynku. Został również odznaczony m.in.: Krzyżem Walecznych, Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Zmarł 10 lipca w wieku 96 lat. Pogrzeb odbył się dwa dni później w Blachowni na cmentarzu przy parafii Najświętszego Zbawiciela.
"Nasz Dziennik" ustalił, że na uroczystości żałobnej zabrakło przedstawicieli Ministerstwa Obrony Narodowej. Nie przyjechał ani szef resortu Bogdan Klich, ani żaden z jego zastępców. Jak wynika z informacji udzielonej nam przez Janusza Sejmeja, rzecznika MON, na pogrzebie ppor. Kowalika obecna była tylko wojskowa asysta honorowa wraz z posterunkami honorowymi, wystawionymi przez żołnierzy 1. Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca. Zażenowany tym faktem jest Romuald Szeremietiew, były minister obrony narodowej. - Jest to co najmniej nietakt, chociaż nazwałbym to ostrzej - skandalem. Dlatego że obrona Westerplatte jest pewnym symbolem, jeśli chodzi o tradycję wojskową. To był wielki, bohaterski czyn - mówi Szeremietiew.
W opinii Romualda Szeremietiewa, sprawa upamiętnień żołnierzy z Westerplatte jest o tyle ważna, że od pewnego czasu mamy do czynienia z próbami obniżenia rangi tego wydarzenia, poczynając od dowódcy tej placówki mjr. Henryka Sucharskiego. - Komuś co najmniej nie wystarczyło wyobraźni, ponieważ odejście jednego z ostatnich obrońców Westerplatte jest również pewnym zdarzeniem w wymiarze symbolicznym. Odchodzą ludzie zasłużeni dla Ojczyzny i Polska powinna o nich pamiętać - zaznacza Szeremietiew.
Wskazuje jako przykład pogrzeb w 2009 roku szeregowego Harry´ego Patcha, ostatniego w Wielkiej Brytanii weterana I wojny światowej, który zgromadził tysiące ludzi, dyplomatów z krajów europejskich, a przemówienie wygłosił wówczas m.in. gen. Richard Dannatt, szef sztabu generalnego armii brytyjskiej. - To było wielkie wydarzenie. Jakiś czas temu uznałem jednak, że nic mnie nie może już zaskoczyć w postępowaniu polskiego ministra obrony narodowej, ale po raz kolejny zostałem zadziwiony - podkreśla Szeremietiew. Według niego, jeżeli na pogrzeb w Blachowni nie był już w stanie przyjechać sam minister Bogdan Klich, to mógł chociaż wydelegować któregoś z wiceministrów.
W opinii kombatantów, obecność wysokiego urzędnika MON lub oficera wyższej rangi byłaby jak najbardziej wskazana. - Kowalik był w moim wieku. Służył w innej jednostce, która później przyjechała na Westerplatte. Powinien ktoś przybyć z ministerstwa na jego pogrzeb - przyznaje kpt. Ignacy Skowron, obrońca Westerplatte.
Generał Roman Polko, były dowódca jednostki specjalnej GROM i szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, określa sytuację absencji reprezentantów MON w Blachowni jako przykrą. - Ministerstwo to ogromna instytucja. Jest tam departament społeczno-wychowawczy i ludzie, którzy się tym zajmują. Ktoś powinien ponieść za to odpowiedzialność. Nie potrafię zrozumieć, że na pogrzebie nie było odpowiednich przedstawicieli. To bardzo przykre. Westerplatczyków można policzyć na palcach jednej ręki - zaznacza gen. Polko. Wskazuje na szacunek, jakim są otoczeni weterani w Stanach Zjednoczonych. - Podczas świąt, uroczystości wojskowych czy na przykład mojej promocji kursu "Rangersów" zawsze głównym zaproszonym nie był wizytujący generał, ale właśnie bohaterowie z dawnych czasów. Myślę, że w Polsce również powinniśmy o nich pamiętać - mówi gen. Roman Polko.
Posłowie opozycji z ubolewaniem przyjmują informację o braku przedstawicieli resortu na uroczystościach. - Smutne jest dla nas wszystkich, że minister nie widział potrzeby obecności w tak ważnej chwili. Bo przede wszystkim o takich ludzi należy dbać. Resort obrony powinien pokazać, że jest razem z rodziną zmarłego, ostatnimi westerplatczykami, tamtym i nowym, młodym pokoleniem - ocenia poseł Marek Opioła (PiS) z sejmowej Komisji Obrony Narodowej. W jego opinii, to bardzo ważny problem, bo odchodzi pokolenie obrońców Ojczyzny z 1939 roku. - Jeżeli nie będziemy o nich pamiętać i znać swojej historii, grozi nam zagłada - kwituje Opioła.
O pogrzebie Kowalika trudno znaleźć jakąkolwiek informację na stronach internetowych MON. Pod datą 12 lipca znajduje się tylko depesza, że Klich pożegnał reprezentantów Wojska Polskiego lecących na V Światowe Wojskowe Igrzyska Sportowe w Rio de Janeiro. Druga natomiast wiadomość z tego dnia dotyczy wizyty w Sztabie Generalnym WP generała broni Davida Rodrigueza, dowódcy Połączonego Dowództwa Międzynarodowych Sił Wspierania Bezpieczeństwa w Islamskiej Republice Afganistanu.

Jacek Dytkowski

19 lip 2011

Gwiazda z licytacji

Odznaczenia za nienaganną służbę za granicą będą mogli otrzymywać funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu i żołnierze służący poza kontyngentami wojskowymi - chce tego prezydent. Krytycy wskazują, że obniży to i tak niską rangę tego odznaczenia, które trafia już na aukcje internetowe. Dotychczas MON wnioskowało o przyznanie ok. 33 tys. gwiazd.

Prezydencka propozycja zmierza do rozszerzenia grupy osób, którym będą nadawane pamiątkowe odznaczenia za co najmniej jeden dzień nienagannej służby w polskich kontyngentach wojskowych poza granicami. Chodzi o żołnierzy pełniących służbę poza kontyngentami, ale w międzynarodowych strukturach wojskowych, oraz załogi wojskowych samolotów i funkcjonariuszy BOR, pod warunkiem że wykonywali zadania w rejonie operacji polskich żołnierzy lub w ramach działań polskiego kontyngentu.
Z kolei Gwiazdę Załóg Latających mieliby otrzymać piloci kontyngentu "Orlik", którzy w ramach rotacyjnej misji NATO odpowiadali za obronę przestrzeni powietrznej Litwy, Łotwy i Estonii. Rozwiązanie to popiera MON. Wiceminister obrony Czesław Piątas stwierdził, że ten zapis wypełnia lukę dotyczącą możliwości odznaczania lotników, także tych, którzy transportują zaopatrzenie do kontyngentów.
Krytycy prezydenckiego projektu wskazują, że jest to poszerzanie kręgu osób, które mogą być odznaczone pamiątkową gwiazdą, w sytuacji gdy ma ona i tak już niską rangę.
- Najbardziej cenione są oczywiście w wojsku odznaczenia za męstwo - zauważa Romuald Szeremietiew, były minister obrony. Podkreśla on, że żołnierze służący w polskich kontyngentach powinni być honorowani tego typu odznakami. - Jeżeli chcemy wyróżnić i docenić żołnierzy, to trzeba ich odznaczać odznaczeniami bojowymi - mówi były wiceszef MON. - Jestem zaskoczony tym, że działania bojowe, w których uczestniczą żołnierze, nie zasługują na odznaczenia bojowe - dodaje.
Prezydent Bronisław Komorowski po raz pierwszy o pomyśle noweli ustawy o orderach i odznaczeniach poinformował w połowie czerwca, podczas obchodów święta BOR. Jedną z motywacji było to, że w 2007 r. w zamachu na polskiego ambasadora w Iraku gen. Edwarda Pietrzyka zginął oficer BOR ppor. Bartosz Orzechowski.
Krytycy rozszerzania kręgu odznaczonych wskazują, że i tak ranga gwiazdy uległa obniżeniu. Według informacji MON, wystosowano około 33 tys. wniosków o jej przyznanie, z czego dotychczas ponad 10 tys. żołnierzy otrzymało Gwiazdę Iraku, a ok. 8 tys. Gwiazdę Afganistanu.
Jakie jest podejście żołnierzy do tego honorowego odznaczenia, pokazuje fakt, że trafiają one na różnego rodzaju aukcje internetowe. Pół roku temu dziennikarze kupili Gwiazdę Afganistanu za 700 złotych.
- Mieliśmy o tym informacje, jednak od tamtego czasu nie było takich sygnałów. Ale trudno mi powiedzieć, biorąc pod uwagę wielość portali, czy gdzieś się jeszcze nie pojawiły te odznaczenia - mówi ppłk Mirosław Ochyra, rzecznik prasowy Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych.
Według założeń Kancelarii Prezydenta, odznaczenie ma otrzymać dodatkowo około 2 tys. osób, co będzie kosztowało budżet kancelarii 200 tys. złotych. Kancelaria pod koniec zeszłego roku była już krytykowana za zwiększenie budżetu m.in. w związku z licznymi odznaczeniami.
Politycy opozycji zwracają uwagę na szybką ścieżkę legislacyjną prezydenckiego projektu w porównaniu z innymi, które zalegają u marszałka Sejmu.
- Dlaczego tak szybko to idzie - 28 maja prezydent zgłosił, a już debatujemy nad tym? - zastanawia się poseł Henryk Młynarczyk (PiS), członek sejmowej Komisji Obrony Narodowej. Komisja jest już po pierwszym czytaniu, a należy się spodziewać, że projekt będzie dyskutowany podczas następnego posiedzenia Sejmu.

Zenon Baranowski

17 lip 2011

PRZED PANEM ŻNIWA



My nieroztropni dzierżawcy pola,
choć świeci słońce, zroszona rola,
ziarno do serca nieprzytulone,
śród cierni, chwastów rodzi źdźbła płone...

O my człowiecze ułomne syny,
ziarna w nas miarka, a wóz płoniny,
więc w potach czoła bielmy sukmany,
na sąd z włodarstwa każdy pozwany.

Chcąc się nie wstydzić przed Panem Żniwa,
niech każda praca będzie gorliwa,
trud, ból z modlitwą ślijmy w Niebiosy,
by snop ostatni miał pełne kłosy.

Rodzina - Wiara - Miłość

Tak więc pozbyć się starego człowieka, który się żyć jak dawniej; dawną niszczonego przez podstępne pragnień. Waszych serc i myśli muszą być całkowicie nowe. Należy umieścić w nowego człowieka, który jest tworzony na podobieństwo Boga i objawia się w prawdziwym życiu, które jest prawe i święte. (Ef 4, 22-24)