KUPUJCIE
= GROSZA NIE ŻAŁUJCIE=
BO TOWAR NIE KUPIONY
TO PIENIĄDZ STRACONY
TU ZAWSZE KUPISZ TANIEJ.
Smutno mi, Boże, więc wołam i piszę, Czy modły Dzieci nic znaczyć nie mogą? Bo nim odejdę w wieczną ciszę, Chcę ujrzeć, Polsko, twą szczęśliwszą drogę... Stoję nad grobem - już niewiele życia, A tak Cię bardzo, Polsko, ukochałam! Od dni zarania, niemal od powicia, Tobie, Ojczyzno, mą miłość wyznałam. Śniłam o Tobie! O Twojej wielkości! Marzyłam ciągle, na jawie i we śnie, Służyłam Tobie ofiarnie, z miłością, Ale zło gnębi Ciebie bezlitośnie...
23 cze 2011
22 cze 2011
Z celi na Butyrkach nikt wolny nie wyszedł
Z ojcem Konstantynem Kobielewem z prawosławnej parafii św. Mikołaja w moskiewskiej dzielnicy Biriulowo, rozmawia Piotr Falkowski
Jest Ojciec kapelanem więzienia Butyrki w Moskwie. To obok Łubianki i Lefortowa jedno z najbardziej znanych miejsc kaźni ofiar represji politycznych.
- To miejsce męczeństwa świętych. My o nich mówimy jako "nowych męczennikach i wyznawcach". Przez cele Butyrek przeszły setki tysięcy ludzi, ofiar politycznych represji, którzy byli brutalnie przesłuchiwani, torturowani. Stąd wywożono ich potem do łagrów albo na śmierć. Spośród nich znam imiona 216, którzy zostali przez Rosyjską Cerkiew Prawosławną kanonizowani. Oczywiście ich spis nie jest pełny. Myślę, że i obecni więźniowie inaczej przeżywają tam swój czas, kiedy im się mówi, że w ich celi przebywał święty.
Jak wygląda posługa wśród więźniów Butyrek?
- Oni, tak jak wszyscy ludzie, potrzebują Boga. Kiedy rozpoczynałem pracę w więzieniu i udało się przywrócić do użytku cerkiew, nie odprawiałem nabożeństw w niedzielę, bo to dzień wolny dla części strażników, ale raz w tygodniu była Służba Boża, na którą zgłaszali się wszyscy więźniowie, ponieważ to po prostu była jakaś odmiana w ich monotonnym życiu. Cerkiew mogła pomieścić nie więcej niż 2 proc. z nich i władze więzienia wyznaczyły tury, według których osadzeni chodzili na nabożeństwo. Oczywiście wszyscy przychodzili, ale tylko niektórzy się modlili - do spowiedzi szła połowa. Niektórzy w czasie Liturgii klękali i zaczynali modlitwy muzułmańskie. Pamiętam, że jeden więzień odwrócił się na zachód [czyli tyłem do ołtarza], podniósł ręce i głośno się modlił. Nawet inni zwracali mu uwagę, ale okazało się, że jest żydem i taka jest jego tradycja. Teraz już jest inaczej. Jest i meczet, i mała synagoga. Wielu więźniów nawraca się, mamy chrzty, spowiedzi... Do tych ludzi trzeba docierać z miłością. Wrogość i odrzucenie spowodują, że kiedy ten przestępca wyjdzie, będzie popełniał jeszcze gorsze występki. Tymczasem ktoś musi im pokazać, że istnieje dobro, miłość, że jest jakaś alternatywa dla zbrodni. Wiem też, że bardzo wielu z tych ludzi naprawdę jest niewinnych, są bardzo różne powody, dla których trafiają na Butyrki.
Widziałem u Ojca w cerkwi ikonę Matki Bożej Częstochowskiej. To dla nas, Polaków, katolików, największa narodowa świętość, wyobrażenie Maryi jako Królowej Polski.
- A u nas, w Rosji, jest bardzo czczona przez monarchistów i wiązana z kultem rodziny Mikołaja II [ostatniego cara Rosji rozstrzelanego przez bolszewików 17 lipca 1918 roku, całą carską rodzinę prawosławni uznają za świętych]. Ta ikona została uroczyście wprowadzona do cerkwi i poświęcona w 2002 roku w Niedzielę Palmową. Następnego dnia, czyli w poniedziałek przed Wielkanocą, odprawiałem Liturgię w cerkwi. To jest postna, długa Liturgia... I wtedy doszło do pożaru! Nasza cerkiew jest drewniana, a zaczął się palić dom, który był blisko od drzwi naszej cerkwi - od niego ogień mógł łatwo podpalić cerkiew. I już dochodził do świątyni. Ludzie mówili, żeby uciekać, ale pomyślałem, że to nie byłoby właściwe, żeby kapłan porzucił służbę Bożą. Wtedy wierni prosili, żeby dać im chociaż tę ikonę Matki Bożej Częstochowskiej poświęconą poprzedniego dnia. Dałem im i wynieśli ją przed cerkiew. Ludzie stali z tą ikoną skierowaną w stronę ognia, ja sprawowałem służbę Bożą wewnątrz. I ogień się zatrzymał. Później w naszej cerkwi była bomba. To był pierwszy w historii zamach terrorystyczny w cerkwi. Jedna z kobiet została ranna, ale ona jednocześnie uratowała nas wszystkich, wzięła wodę z misy (ta woda jest tam cały czas dla ludzi, którzy słabną podczas długich nabożeństw) i oblała nią ładunek wybuchowy, dzięki temu eksplodowała tylko mała część i nie wyrządziła wielkiej szkody. To wydarzenie także przypisujemy opiece Matki Bożej Częstochowskiej.
20 cze 2011
Tu ludzie czuli się wolni!
Zbigniew Paszkiewicz, działacz "Solidarności" oraz Duszpasterstwa Ludzi Pracy przy parafii Matki Bożej Królowej Polski w Stalowej Woli, uczestnik strajku w Hucie Stalowa Wola w 1988 roku:
W ciemną noc władzy namiestnika Moskwy gen. Wojciecha Jaruzelskiego społeczeństwo Stalowej Woli pogrążone było w smutku i rozpaczy.
Po masowych aresztowaniach członków związku "Solidarność", a później emigracji wielu spośród nich, ks. bp Edward Frankowski poderwał społeczeństwo do czynu, do działania. Otoczył serdeczną opieką materialną i duchową rodziny aresztowanych, odwiedzał osobiście aresztowanych w miejscach odosobnienia. Rozpoczął budowę domu katechetycznego. Jakże to łączyło parafian! Ludzie gremialnie przychodzili, by pomagać przy budowie tego obiektu. Pracowali do późnego wieczoru, często nawet o zmroku.
Chcieli wnieść swój wkład, cząstkę swojej pracy i zaangażowania w dzieło budowy wspólnoty parafialnej. To była odpowiedź na powszechnie szerzące się, wskutek restrykcyjnych zarządzeń władz, niemoc i zwątpienie.
W latach 1982-1989 mieszkańcy miasta mogli swobodnie spotkać się tylko w kościele lub na plebanii kościoła Matki Bożej Królowej Polski. Tu czuli się wolni! Ludzie podziemnej "Solidarności", zastraszeni, szykanowani, mogli u ks. Frankowskiego uzyskać pomoc, radę, a często i wsparcie materialne, uczestniczyć w spotkaniach opłatkowych, wieczorach pieśni patriotycznych, Mszach św. za Ojczyznę.
Historyczny strajk w hucie w sierpniu 1988 r. mógł trwać jedenaście dni i nocy dzięki osobistemu i duchowemu wsparciu ks. bp. Frankowskiego. Mieszkańcy Stalowej Woli, parafianie, pracownicy Huty Stalowa Wola z wielką miłością i życzliwością wspominają ks. bp. Edwarda Frankowskiego i jego pracę wśród nas.
19 cze 2011
Złoty niknie w oczach
Kurs franka szwajcarskiego zbliża się do historycznego maksimum z 2009 roku. W czwartek płacono za niego nawet 3,33 złotego. Mimo że bank centralny Szwajcarii pozostawił stopy procentowe na niezmienionym poziomie, frank drożał od rana. W niestabilnych czasach, gdy euro i dolar pozostają niepewne, rynki szukają waluty, która stanowić będzie dla nich bezpieczną przystań.
Problemem dla kredytobiorców jest nie tylko wyższa rata spłacana co miesiąc, nie tylko spready walutowe, na których bank dodatkowo zarabia, ale przede wszystkim fakt, że mimo spłat kredyt rośnie, zamiast spadać. Jeśli ktoś wziął 300 tys. zł kredytu w 2008 r., to frank był przeliczany po 2 złote. Obecnie trzeba za niego zapłacić minimum 3,30 złotego. Mimo że kredytobiorca spłaca kredyt już 3 lata, to na chwilę obecną ma do spłacenia nawet o 40 proc. kredytu więcej, niż wziął. - To tak, jakby wiadrem wybierać wodę ze stawu. Nigdy się tej wody nie wybierze, bo wciąż napływa - tłumaczy mechanizm pułapki kredytowej Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK.- W Polsce aż 700 tys. osób utknęło w pułapce. Wraz z rodzinami to ponad 2 mln ludzi - ocenia Jerzy Bielewicz, finansista, prezes Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek".
Tymczasem nieruchomości w kraju tanieją, deweloperzy schodzą z ceny, analitycy zaś przewidują, że trend utrzyma się w najbliższych latach, a nawet przyspieszy. W niektórych przypadkach może okazać się, że nawet sprzedaż zadłużonego mieszkania lub przejęcie przez bank nie zdejmie z kredytobiorcy pętli zadłużenia. Pozbawi go dachu nad głową, a zostawi z długiem. - Polskie prawo, odmiennie niż amerykańskie, ryzykiem spadku wartości nieruchomości hipotecznej obciąża nie bank, lecz klienta - wyjaśnia Bielewicz.
- Moim zdaniem, instytucje finansowe z premedytacją wabiły klientów w tę pułapkę, przekonując ich, że frank będzie się osłabiał - przekonuje Szewczak.
Jeszcze do niedawna analitycy dużych banków utrzymywali, że frank będzie się osłabiał. Ekonomiści Goldman Sachs i JP Morgan w styczniu prognozowali, że na koniec tego roku za franka szwajcarskiego będzie trzeba zapłacić 2,60 złotego. Podobnie wieszczyli krajowi analitycy z BRE Banku, BZ WBK, City Handlowego czy ING Banku Śląskiego. Według nich, na koniec 2010 r. kurs franka miał wynosić 2,36-2,42 złotego. Rzeczywistość okazała się inna.Za franka trzeba było wówczas zapłacić ok. 3,20 złotego.
Część ekonomistów uważa, że Komisja Nadzoru Finansowego zbyt późno zareagowała na zjawisko masowego zaciągania kredytów hipotecznych w walutach obcych. Dopiero w ubiegłym roku KNF wprowadziła rekomendacje T i S-2, które ograniczyły tę możliwość.
Redaktorem art.jest Małgorzata Goss
Café z agentem w cywilu
Sprawą przecieku do "Gazety Wyborczej" informacji z postępowania w sprawie przeciekowej prok. Marka Pasionka odsuniętego od śledztwa smoleńskiego zajmie się Prokuratura Okręgowa w Warszawie.
Taką decyzję podjął wczoraj płk Ireneusz Szeląg, wojskowy prokurator okręgowy w Warszawie, któremu wcześniej zbadanie sprawy zlecił naczelny prokurator wojskowy. Chodzi o materiał opublikowany w "GW" 13 czerwca br. "Café pod agentem". W ocenie śledczych, w materiale prasowym mogło dojść do nieuprawnionego ujawnienia wiadomości z postępowania przygotowawczego prowadzonego przez Wydział do spraw Przestępczości Zorganizowanej Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu. Autor publikacji powoływał się na złożone w trakcie postępowania prokuratorskiego zeznania agentów CIA dotyczące rzekomego przebiegu spotkania prok. Pasionka z byłym szefostwem ABW i agentami oraz billingi rozmów, które miały dowodzić kontaktów prok. Pasionka z politykami PiS oraz dziennikarzami m.in. "Naszego Dziennika", po których miały powstawać materiały prasowe dotyczące katastrofy. Tymczasem według relacji Bogdana Święczkowskego, uczestnika spotkania, Pasionek nie przekazywał żadnych informacji ze śledztwa, a spotkanie miało charakter wyłącznie towarzyski. Powstały też wątpliwości co do prawdziwości informacji dotyczących billingów, bo prok. Pasionek nigdy nie kontaktował się ani z posłanką Beatą Kempą (PiS), ani z redakcją "Naszego Dziennika".
Taką decyzję podjął wczoraj płk Ireneusz Szeląg, wojskowy prokurator okręgowy w Warszawie, któremu wcześniej zbadanie sprawy zlecił naczelny prokurator wojskowy. Chodzi o materiał opublikowany w "GW" 13 czerwca br. "Café pod agentem". W ocenie śledczych, w materiale prasowym mogło dojść do nieuprawnionego ujawnienia wiadomości z postępowania przygotowawczego prowadzonego przez Wydział do spraw Przestępczości Zorganizowanej Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu. Autor publikacji powoływał się na złożone w trakcie postępowania prokuratorskiego zeznania agentów CIA dotyczące rzekomego przebiegu spotkania prok. Pasionka z byłym szefostwem ABW i agentami oraz billingi rozmów, które miały dowodzić kontaktów prok. Pasionka z politykami PiS oraz dziennikarzami m.in. "Naszego Dziennika", po których miały powstawać materiały prasowe dotyczące katastrofy. Tymczasem według relacji Bogdana Święczkowskego, uczestnika spotkania, Pasionek nie przekazywał żadnych informacji ze śledztwa, a spotkanie miało charakter wyłącznie towarzyski. Powstały też wątpliwości co do prawdziwości informacji dotyczących billingów, bo prok. Pasionek nigdy nie kontaktował się ani z posłanką Beatą Kempą (PiS), ani z redakcją "Naszego Dziennika".
Opinie, gdy nadejdą protokoły
Polscy biegli uczestniczący w badaniach oryginalnych rejestratorów pokładowych z samolotu Tu-154M wrócili do kraju. Zebrane materiały mają pozwolić na wydanie końcowych opinii, ale ich ujawnienie będzie uzależnione od daty przekazania przez Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej protokołów z czynności, w których uczestniczyli eksperci i prokurator.
Do Polski powróciła grupa biegłych z zakresu fonoskopii z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna w Krakowie oraz prokurator Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie płk Tomasz Mackiewicz. Zespół uczestniczył w badaniach oryginalnych rejestratorów z pokładu samolotu Tu-154M, który uległ katastrofie 10 kwietnia 2010 roku.
Jak poinformowała prokuratura, biegli wraz z rosyjskimi ekspertami przez trzy tygodnie uczestniczyli w szeregu badań, które pozwolą na wydanie końcowej opinii fonoskopijnej przez IES. - Czynności te obejmowały m.in. oględziny zewnętrzne rejestratora oraz oryginału nośnika powiązane z pomiarami taśmy magnetycznej. Polscy biegli dokonali również analizy stanu namagnesowania oryginalnego nośnika tego rejestratora - zaznaczył płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnego Prokuratura Wojskowego. Jak poinformował, w trakcie prac badawczych polscy biegli mogli wykorzystywać sprzęt przywieziony z kraju. Był to m.in. tzw. wizualizator (urządzenie, które w uproszczeniu można określić jako połączenie mikroskopu z kamerą). Jak dodał płk Rzepa, od 6 do 9 czerwca br. z udziałem trzech polskich ekspertów z zakresu badania rejestratorów parametrycznych oraz polskiego prokuratora wojskowego dokonano również oględzin rejestratorów parametrycznych, w tym tzw. polskiej czarnej skrzynki, czyli rejestratora firmy ATM wraz z oryginałami nośników danych.
Zakończenie badań z pewnością przybliża termin wydania końcowych opinii biegłych, ale w tym zakresie strona polska pozostaje uzależniona od sprawności działania Rosjan. - Wydanie końcowych opinii uzależnione jest także od daty przekazania przez Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej protokołów z czynności, w których uczestniczyli polscy biegli i prokurator - zaznaczył płk Rzepa. Powód? Badania wykonywane były jedynie z udziałem polskich ekspertów, którzy niejako asystowali rosyjskim biegłym, którzy de facto wykonywali ekspertyzy. Stąd też owoce prac muszą być przekazane do Polski na takich samych zasadach, na jakich dopuszczono stronę polską do badań - w ramach realizacji polskiego wniosku o pomoc prawną.
Równie powściągliwi nie są Rosjanie. Wczoraj Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej wydał komunikat, w którym zaznaczył, że zarówno polscy, jak i rosyjscy eksperci nie stwierdzili jakichkolwiek oznak ingerencji lub montażu w czarnych skrzynkach Tu-154M. "Rezultaty oględzin i badania oryginalnych nośników z zapisem parametrycznej i dźwiękowej informacji z rejestratorów pokładowych polskiego samolotu zostały szczegółowo opisane w odpowiednich dokumentach procesowych. Zostały one podpisane w trybie dwustronnym" - poinformował Komitet Śledczy FR. Jak zaznaczono, na podstawie wyników prac tak polscy, jak i rosyjscy eksperci mieli oświadczyć, że "brak jest jakichkolwiek oznak ingerencji lub montażu na badanych przedmiotach". Rosjanie uznali też, że śledztwo w sprawie katastrofy polskiego Tu-154M jest kontynuowane, a śledczy "wnikliwie weryfikują wszystkie informacje dotyczące przyczyn wypadku". Prowadzone są też złożone ekspertyzy sądowe.
Komitet Śledczy zaprzeczył także, jakoby podane w protokole z oględzin ciała prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego dane osobowe świadków tych czynności były nieścisłe. Czynności weryfikacyjne Komitet Śledczy powziął po głośnych publikacjach "Naszego Dziennika", który podjął próbę dotarcia do świadków. Pod wskazanym w protokole adresem dziennikarze nie odnaleźli świadka, co więcej, nikt nie słyszał tam o wymienionej w dokumentach osobie. - Śledczy wystąpili z kilkoma wnioskami dotyczącymi faktycznego miejsca zameldowania i zamieszkania świadków, a także przesłuchali ich. W wyniku tych czynności śledztwo uzyskało potwierdzenie wcześniejszych informacji, jak również samej obecności tych osób przy dokonywaniu oględzin - przekazał Komitet Śledczy FR.
autorem art. jest Marcin Austyn
Subskrybuj:
Posty (Atom)