3 wrz 2011

Katolicy nie mogą milczeć


Z JE ks. bp.
Stanisławem
Napierałą, 
ordynariuszem  http://bestbux.info/?r=trvam
kaliskim,

rozmawia Sławomir Jagodziński

Kult świętego Józefa z kaliskiego sanktuarium promieniuje na całą Polskę. Niezwykła jest tradycja spotkań modlitewnych w pierwsze czwartki miesiąca w intencjach obrony rodziny i poszanowania życia ludzkiego. Dlaczego właśnie te dwie intencje?
- Życie ludzkie i rodzina to dobra fundamentalne, na których opierają się wszystkie inne. Życie ludzkie to właściwie człowiek w całej rozciągłości swojego istnienia od poczęcia do naturalnej śmierci. Szczególnie w tych dwóch momentach: gdy rozwija się pod sercem matki i gdy dotknięte jest starością czy brakiem zdrowia, życie ludzkie zdane jest na innych i potrzebuje pomocy. Niestety, cywilizacja współczesna zamiast zabezpieczać to życie wówczas, kiedy ono potrzebuje wsparcia, robi coś zupełnie odwrotnego. Wprowadza ustawodawstwo, które zezwala zabijać, czyniąc z dziecka w łonie matki albo człowieka cierpiącego zakładnika innych spraw i dążeń. Nie! Nigdy nie można nawet najważniejszych spraw załatwiać poprzez zadanie śmierci drugiemu. Stąd też takie zbrodnie jak aborcja czy eutanazja współczesną cywilizację czynią cywilizacją śmierci.
Także rodzina to równie fundamentalne dobro w łączności właśnie z życiem ludzkim. Ona jest tym właściwym środowiskiem, gdzie człowiek się rodzi i gdzie się rozwija, dojrzewa, by znowu dać początek nowej rodzinie. Tej prawdy nie zmienią żadne współczesne ataki na chrześcijański model małżeństwa i rodziny.
Obrona życia i rodziny to zatem dwie niezwykle ważne intencje, w których modliliśmy się w sanktuarium św. Józefa 1 września z całą Rodziną Radia Maryja i modlimy się w każdy pierwszy czwartek miesiąca od kilku lat. To też wypełnienie tego, do czego wezwał nas bł. Jan Paweł II, gdy w 1997 roku przybył do kaliskiego sanktuarium św. Józefa. Tam Papież Polak zawierzył Opiekunowi Świętej Rodziny życie ludzkie od poczęcia do naturalnej śmierci i wszystkie rodziny.

Niedawne odrzucenie przez Sejm projektu ustawy o całkowitej ochronie życia ludzkiego, zapowiedzi premiera, że po wyborach przyjdzie pora na zajęcie się sprawą tzw. związków partnerskich, nie napawają optymizmem. Czy to nie jest już wystarczające ostrzeżenie dla katolickiego wyborcy, aby dokładnie przyjrzał się kandydatom na posłów i senatorów?
- Zabijanie dzieci poczętych, legalizowanie tzw. związków partnerskich, wszelkie działania przeciw godności człowieka, życiu i zdrowej rodzinie - ci, co deklarują coś takiego w swym programie, sami się dyskwalifikują. Oczywiście, katolik nie może z czystym sumieniem głosować na takich polityków.
Katolicy nie mogą milczeć i właśnie w życiu politycznym powinni zgodnie ze swoją wiarą wypełniać swe zadania. I to nie tylko ich prawo, ale i obowiązek. Mają pokazywać najpierw te normy moralne, którymi polityka musi się też kierować, żeby służyła ludziom, a nie żeby była przeciwko nim. Polityka musi być moralna i przestrzegać zasad, które ludzie wierzący doskonale powinny znać i nimi się kierować, zwłaszcza idąc na wybory. Nie można nam wybierać kogoś takiego, kto będzie głosił, że będzie legalizował związki partnerskie, że będzie propagował aborcję czy eutanazję. Nie wolno! Angażując się w wybory, katolicy mają obowiązek wyszukać odpowiednich kandydatów, zaprezentować ich, głosować na nich. Muszą się zmobilizować! Bo potem mamy taką sytuację, że w kraju, gdzie zdecydowana większość jest katolikami, do władzy dochodzą ludzie, którzy krajem kierują wbrew zasadom katolickim. Jest to przyzwyczajenie jeszcze zakodowane z PRL, że polityka to domena jedynie partii. Wtedy była ta jedna partia, dzisiaj są różne... Jednak polityka to jest święty obowiązek wszystkich, zwłaszcza katolików. W demokracji świeccy wierni mają też obowiązek wpływać na władzę i sięgać po władzę, aby przemieniać ten świat w duchu Ewangelii. Ale muszą być autentyczni i wierni.

W jednej z homilii wygłoszonej w kaliskim sanktuarium odniósł się Ksiądz Biskup do swoistej "mody", żeby żyć razem, ale nie zawierać małżeństwa. To niszczy rodzinę. Czy tego problemu nie pogłębia coraz większe przyzwolenie społeczne i obojętność (czasem także katolickich rodziców) na takie sytuacje?
- Zjawisko życia przez dwoje ludzi jak małżonkowie, ale bez zawierania małżeństwa, choć stało się "modne", to jest obce naszej kulturze, naszym obyczajom w Polsce. Skąd to się wzięło? Na pewno ta "moda" zaistniała w obszarach krajów zachodnich i przenika do nas, ale naśladowanie tych złych wzorców ma też swoją przyczynę w polityce względem rodziny. Państwo powinno służyć rodzinie, a nie kreować takie prawa i tworzyć warunki, które sprzyjają życiu dwojga ludzi bez małżeństwa. Nie może opłacać się bardziej nie być małżeństwem, niż nim być! Taka polityka zbiera tragiczne żniwo.
To oczywiście wiąże się z wrażliwością społeczeństwa na zjawiska niesłużące zakładaniu rodziny, środowiska, które jest naturalnym miejscem zrodzenia i wychowania potomstwa. Duszpasterze, ludzie wierzący nigdy nie mogą udawać, że nie widzą zła, grzechu. Bardzo źle jest, gdy rodzice, wiedząc, że ich dzieci żyją bez ślubu, milczą, tak jakby przyzwalając na to. To też oznaka choroby współczesnej cywilizacji, którą można nazwać w tym przypadku cywilizacją dekadencji moralności. Normy moralne są przemilczane, pomijane, relatywizowane, tak jakby ich po prostu nie było. Wszyscy, którzy czują odpowiedzialność za rodzinę, za dzieci, za naszą przyszłość, nie mogą tego nie zauważać, nie mogą tępić w tej sprawie swojej wrażliwości. W przygotowaniu do życia rodzinnego, w katechezie trzeba od samego początku na to zwracać uwagę. Jeżeli dzieci będą wychowywane w takich związkach bez małżeństwa, to jakie wzorce otrzymają? Jest to zagadnienie bardzo ważne, ale też bardzo trudne.


Dziękuję za rozmowę.



Przed pierwszym dzwonkiem

http://bestbux.info/?r=trvam


Zadźwięczał szkolny dzwonek. Uczniowie, nauczyciele, katecheci stanęli na swoich stanowiskach pracy. Przed nimi dziesięć miesięcy ciężkiej pracy. Wszyscy zadają sobie pytanie: Co przyniesie nam ten rok szkolny?
Pod koniec wakacji pytałam dzieci, czy są już przygotowane, czy mają już wyprawki szkolne. Przyznaję, że mało dzieci czekało z radością na pierwszy dzwonek. Niektóre plecaki były jeszcze puste, ponieważ rodzice mają kłopoty finansowe. W naszej parafii ksiądz proboszcz ogłosił zbiórkę przyborów szkolnych, by w ten sposób zapełnić plecaki najbiedniejszym uczniom.
Serce boli, kiedy w XXI wieku patrzymy na tę polską biedę, a niektórzy cieszą się z przynależności do Unii Europejskiej. Powtarzają także, jak wielkie dobrodziejstwa płyną od naszych europejskich mocodawców. Przypominają mi się czasy powojenne, kiedy nosiliśmy tabliczki, grysiki i na nich uczyliśmy się pisać. Kto wie, czy nie trzeba będzie do nich wrócić, gdyż na zeszyty i długopisy nie będzie wszystkich stać. Są dzieci, które nie mają jeszcze podręczników szkolnych, a rodzice nie widzą szans na ich zakupienie. A miało być tak pięknie...
Rozmawiałam także z dziećmi pięcioletnimi i ich rodzicami. Na pytanie: Czy chcą iść do zerówki? - dzieci odpowiadały przecząco. Odważniejsze mówiły: "Chcemy się jeszcze bawić". Niektóre tuliły się do mam, patrząc im w oczy, jakby szukały oparcia i obrony. Sześciolatki na pytanie o klasę pierwszą reagowały niespokojnie, nerwowo skubały rękawy sweterków i nieufnie spoglądały na mnie. Rodzice tłumaczyli, że ich dzieci nie przejawiają chęci do nauki, żyją jeszcze w królestwie baśni i dziecięcych zabaw. Kiedy będą zmuszone do nauki w pierwszych klasach, bardzo na tym ucierpią.
Czy polskie społeczeństwo może temu zaradzić? Sądzę, że tak. Rodzice mają prawo, a nawet obowiązek upominać się o własne dzieci. Trzeba dyskutować na argumenty, rozsądnie i stanowczo przekonywać o swoich racjach. Mogą w tym również pomóc opinie psychologów szkolnych. Nie trzeba chować głowy w piasek i tym samym przygotowywać złego losu dla swoich dzieci. Jeśli zajdzie taka potrzeba, należy wyraźnie powiedzieć: Nie pozwolimy! 


Józefa Kusz, Krasnobród 

28 sie 2011

Z nadzieją i wiarą - post nr 5


"Nigdy nie zapomnę tej chwili, gdy padł rozkaz "Sosny": Baczność, dzisiaj o godzinie 17.00 rozpoczynamy jawną walkę! A więc nareszcie. Jawna walka. Jakże będzie inna niż pod Arsenałem, Sieczychami czy w Wilanowie. Nie będziemy już małym wydzielonym oddziałem, będziemy walczyć ramię przy ramieniu z ludnością Warszawy, tej Warszawy, która już tylekroć pokazała światu, że potrafi walczyć. O wolność swoją i wolność całej Polski" - tak witał dzień 1 sierpnia 1944 roku jeden z najmłodszych żołnierzy Batalionu "Zośka" Tytus Karlikowski. Miał 17 lat, gdy poszedł do Powstania. Pisze: "Jaka radość, jak dziękować Bogu, że pozwolił nam przetrwać i doczekać tej chwili. Żegnam się z rodzicami, mówiąc, żeby byli dobrej myśli, że wszystko minie za dwa, trzy dni. Biorę opaskę biało-czerwoną z orzełkiem, na której widnieje kotwica - symbol Polski Walczącej. Idę w bój - z nadzieją i wiarą niezachwianą w zwycięstwo!". W Śródmieściu zdobywa karabin maszynowy z płonącego samochodu i przedziera się do "Zośki" na Wolę. Ranny już 8 sierpnia, jeszcze prowadzi chłopców do ataku. 11 sierpnia jest dosłownie poszarpany odłamkami. Traci oko, ma bezwładną nogę i rękę. Uratowany przez doktora "Broma" i przeprowadzony kanałami przez "Śwista" - ocaleje. Wielokrotnie przesłuchiwany przez Urząd Bezpieczeństwa w sprawie ekshumacji i pogrzebów przyjaciół, zażartuje: - Jakoś się przeturlałem i nie siedziałem w więzieniu. Stanie się sławą w dziedzinie ocalania lasów. Z tytułem profesora doktora habilitowanego Instytutu Badawczego Leśnictwa przewodniczy Working Group for Forest Fire przy ONZ w Genewie, pełni znakomicie funkcję kierownika Katedry Profilaktyki Pożarniczej w Szkole Głównej Służby Pożarniczej. Wspiera go w pracy i życiu wspaniała żona Ala, łączniczka z Pułku "Baszta". Tytusowi Karlikowskiemu zawdzięczamy brzozowe krzyże na kwaterze Batalionu "Zośka", jedyne, jakie na cmentarzu Wojskowym ocalały.
Dziś, gdy zabrakło już i "Śwista", i Kazika Łodzińskiego, Tytus Karlikowski wziął na barki obie funkcje - jest przewodniczącym Środowiska Batalionu "Zośka" i przewodniczącym Komitetu Opieki nad Mogiłami "Zośki", autorem wielu cennych opracowań naukowych, promotorem 250 prac magisterskich i inżynierskich. Zawsze spokojny, zrównoważony i skromny, posiada ponad 30 odznaczeń bojowych i pokojowych, wśród nich Srebrny Krzyż Orderu Virtuti Militari.

Jeden z "kamieni na szaniec" to tyt.posta nr6

Jego siew trwa - post nr 5

W 1983 roku, podczas stanu wojennego, Honorowy Medal Batalionu "Zośka" wręczał Ojcu Świętemu w Rzymie prof. Kazimierz Łodziński. Powiedział Jan Paweł II: "Lekarz to jest wielki miłosiernik. Samo imię lekarz - mówi o pomaganiu człowiekowi, uzdrawianiu, przywracaniu sił". Takim miłosiernikiem był druh prof. Kazimierz Łodziński, który łączył cechy najwspanialszego lekarza ratującego życie dziecka z wiernością towarzysza broni i opiekuna tradycji swego batalionu. Był wieloletnim ofiarnym i niestrudzonym przewodniczącym Środowiska "Zośki" i Komitetu Opieki nad Mogiłami Żołnierzy Batalionu. W czasie okupacji tajnie studiował medycynę. Po wojnie, kiedy stanie się sławnym lekarzem, powie: "Jestem szczęśliwy, że moim kolegom, poległym Żołnierzom Batalionu "Zośka", zwłaszcza tym ze Szkoły Zaorskiego, medykom, mogę powiedzieć - cały czas o was myślałem i czułem, jak mnie wspomagaliście". Brał udział w sławnych akcjach: pod Arsenałem, w Sieczychach i "Góral" - gdy żołnierze Armii Krajowej w brawurowy sposób zdobyli na potrzeby konspiracji ogromną sumę w ataku na konwój z banku. Przed tą akcją, jak wspominał druh Łodziński, grupka zośkowców poszła do katedry św. Jana i tam modliła się o pomoc do Matki Najświętszej: "Spraw, abyśmy każdego dnia w szczęściu i bólu byli braćmi. Wtedy nasze szpitale będą także Twoimi katedrami, a nasze laboratoria świadkami Twojej wielkości". Należał do 80. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej im. Bolesława Chrobrego, której tradycje podtrzymywał do końca życia. Mówił: - Moi koledzy odeszli na wieczną wartę, ale trzeba podnieść głownię ogniska, rozżarzyć ją płomieniem zapału i rzucić do nowego ogniska harcerskiego! W Powstaniu niósł bohatersko pomoc rannym. Jego żona - śliczna Staszka - swego pierwszego syna urodziła w płonącej, powstańczej Warszawie.
Po wojnie Kazimierz Łodziński stał się sławą polskiej chirurgii dziecięcej - jej współtwórcą i europejską znakomitością w tej dziedzinie. Kierował Kliniką Chirurgii Dzieci i Młodzieży Instytutu Matki i Dziecka. Wykładał na kongresach naukowych w wielu krajach ze Stanami Zjednoczonymi i Japonią na czele. Ocalił życie dziesiątkom polskich dzieci. Do końca życia jako naczelny chirurg dziecięcy współpracował z 89 oddziałami chirurgii dziecięcej w Polsce. Na wielkim Medalu Honorowym, jaki otrzymał w Krakowskim Instytucie Pediatrii, wyryto słowa: "Nie zapominaj o siewie, jeśli chcesz zbierać". Wielki jest siew prof. Kazimierza Łodzińskiego, bohatera Batalionu "Zośka".

Z nadzieją i wiarą - to tyt.posta nr6

Służba do końca - post nr 4





"Biegnę myślami do Przyjaciół moich i pytam - dlaczego tak młodo ginęli? - dlaczego tak nielicznych los przy życiu pozostawił? A los odpowiada nam - zostaliście, by prawdę o Tamtych głosić". Tak pisał mi w liście nasz druh, nasz przyjaciel, nasz wzór. Harcerz - powstaniec - bohater. Major Stanisław Sieradzki "Świst".
Znała go i kochała cała harcerska Polska. Na pożegnaniu w katedrze polowej 25 lutego 2009 roku było 51 pocztów sztandarowych. Dzisiaj na Rajdzie Arsenał czy 1 sierpnia na Powązkach ciągle widzimy jego wysoką postać w mundurze instruktorskim i rogatywce otoczoną przez tłum młodzieży zasłuchanej w opowieści, dzięki którym spod białych brzozowych krzyży powstawali żywi bohaterowie Batalionu "Zośka".
Był jedną z najbardziej charakterystycznych postaci batalionu. Zawsze pełen humoru i wigoru. Pseudonim "Świst" zyskał, bo koledzy uważali, że świetnie pasują do niego słowa harcerskiej piosenki: "Choć skaut ma na głowie/ kłopotów ze trzysta,/ nic się nie turbuje/ i tak sobie śwista".
8 sierpnia na Woli biegły za nim podniecone głosy kolegów: - Podać po linii, "Świst" zdobył karabin maszynowy! 11 sierpnia czołgał się pod ostrzałem przez pole. Opowiadał: - Leżę i odmawiam "Pod Twoją obronę...". Pociski gwiżdżą mi nad głową... Skokiem dopadam do szkoły świętej Kingi, którą nazywaliśmy "Twierdzą", taranuję jakieś zamknięte drzwi, wywalam je i jak na łodzi wjeżdżam. I nagle słyszę krzyk Witka Sikorskiego-Boruty: - Nie strzelać! To Staszek "Świst"!
31 sierpnia dwudziestotrzyletni podchorąży "Świst" otrzymuje zadanie - przeprowadzić kanałami ze Starówki do Śródmieścia grupę 63 powstańców. Są wśród nich ranni. On sam ledwo wyszedł ze szpitala na Miodowej, ranny dwukrotnie. Stanęliśmy ze "Świstem" przy włazie do kanału na placu Krasińskich. Wspominał: - Wleczemy się. Pełzamy na kolanach. Opatrunki mi przemokły, rany bolą. Wreszcie - jasność. Wrzeszczę - Starówka! Swoi! Doszliśmy!
Na Czerniakowie seria z czołgu zmiotła go z balkonu. Trzeci raz stanęła nad nim śmierć. 18 września żołnierze z 1. dywizji im. Kościuszki przeprawili pogruchotanego "Śwista" na drugą stronę Wisły.
Po wojnie odnalazł się ze swoim przyjacielem "Anodą" i razem grzebali poległych przyjaciół. Zaczął studia w Szkole Głównej Handlowej. Aresztowano go 13 stycznia 1949 roku. Przeszedł straszliwe śledztwo na Rakowieckiej. Został skazany na 10 lat więzienia i wywieziony do Wronek. Nagle w 1953 roku przewieziono go do Rzeszowa. Tam spotkał kolegów ze swej kompanii Oficerskiej Szkoły Saperów, do której był wcielony w 1945 roku i z której uciekł do oddziałów leśnych ROAK. Tym razem 26 lutego 1954 roku dostał wyrok śmierci. "Ułaskawiono" go na 15 lat więzienia. Jako ostatni z uwięzionych zośkowców w listopadzie 1956 roku siłacz batalionu wyszedł z więzienia ze zrujnowanym zdrowiem, zniszczonymi płucami.
W czerwcu 1966 roku ta niezwykła garstka, która przeżyła, stworzyła Środowisko Batalionu "Zośka". "Świst" został sekretarzem. Odnaleźli rodziny poległych, opiekowali się matkami. "Świst" stał się najpopularniejszym w Polsce instruktorem harcerskim. Dostawał setki listów i zaproszeń. Jechał i wygłaszał wspaniałą, barwną gawędę. Kiedy złościłam się, że nie oszczędza zdrowia i tłucze się znowu kędyś na skraj Polski, uśmiechał się i mówił krótko: - Służba!
I pełnił tę służbę szlachetnie, mądrze i pięknie do końca. O jej plonie świadczy zbiorowy list młodzieży zebranej na Arsenale Pamięci w Łodzi: "I jesteś z nami - zawsze! Krzepiący się Twą odwagą, wytrwałością, brawurą, poczuciem humoru i tą wielką godnością, z jaką przetrwałeś powojenne więzienia. Widzimy Twoją wysoką postać w zielonym instruktorskim mundurze, która od tylu lat jest wspaniałym drogowskazem ukazującym, jaką drogą powinni iść dziś młodzi Polacy, by "Polska umiała znów żyć" - jak marzył Twój kolega z Batalionu "Zośka", ten, któremu pomagałeś dźwigać karabin na Bazie Leśnej - Krzysztof Kamil Baczyński.
Tak i nam dzisiaj pomagasz dźwigać różne problemy, jakie niesie trudne życie w ojczyźnie skłóconej i tak dalekiej od "ideału Polski godnej szacunku", o którą walczyliście!".


"Jego siew trwa" cdn.w post. nr5

Godni chwały - post nr3

30 sierpnia, co roku, na ulicy Zakroczymskiej w Warszawie odbywa się apel poległych w rocznicę śmierci powstańców z kompanii "Giewonta". Jest wtedy z nami zawsze jedna z ostatnich żyjących harcerek z tej kompanii - mecenas Lidia Markiewicz-Ziental "Mała". Wśród wspomnień z Powstania tę chwilę przywołuje jako jedno z najstraszliwszych przeżyć: - Moja kompania "Giewonta" obejmuje placówkę przy ulicy Zakroczymskiej, walcząc bez wytchnienia, bez posiłków, pod groźbą ciągłych nalotów. 29 sierpnia "Giewont" wysyła mnie i sanitariuszkę Lusię do szpitala na Długą, abyśmy pomogły tam ratującemu rannych zespołowi doktora "Broma" - Zygmunta Kujawskiego. 30 sierpnia kompania, otrzymawszy zmianę, wreszcie szykuje się do odmarszu. Nie zdążą... Niemieckie bomby zdruzgotały dom i zasypały całą moją kompanię. Nie sposób opisać, co się czuje, gdy stoimy nad grobem przyjaciół, którzy jeszcze wczoraj byli z nami.
We wrześniu 1939 roku, gdy zła siła przecięła bezlitośnie ich lot, Lidka nie miała jeszcze dziesięciu lat. Gdy wybuchło Powstanie, dodała sobie trzy lata, żeby dostać przydział do patrolu sanitarnego 3. kompanii Harcerskiego Batalionu AK "Zośka". Podczas ataku na Gęsiówkę śmiertelnie ranny został Julek Rubini "Piotruś". Mówi Lidka: - Był taki jasny, słoneczny dzień, a "Piotruś" umierał. Słabnącym głosem prosi, żeby zawiadomić jego ukochaną dziewczynę i zaczyna się modlić: "Ojcze nasz...", "Zdrowaś Maryjo...". Już przy "...łaskiś pełna" głos mu się załamuje i ucicha... To pierwsza śmierć.
Nasz kapelan Zgrupowania "Radosław", do którego należy "Zośka" - "Ojciec Paweł", ksiądz Józef Warszawski żegnał go: "Ci są, którzy przyszli z ucisku wielkiego i obmyli szaty swoje i wybielili je we krwi Baranka i służą Mu... Baranek będzie nimi rządził i poprowadzi ich do źródeł wód żywota i otrze Bóg wszelką łzę z ich oczu...".
Lidka znajdzie się w centrum walk powstańczych na Starówce. Jej towarzysz broni Staszek Romanowski "Kajtek" napisze o niej, nazywając ją córką pułku: "Najmłodszym żołnierzem była Lidka, zwana przez wszystkich Małą. Brała udział w ciężkich walkach na terenie Woli, Powązek, w gruzach getta, przy natarciu na Dworzec Gdański, gdzie odznaczyła się szczególnie bohaterską postawą, wydobywając spod silnego ostrzału ciężko rannych i udzielając im pomocy". Gdy została ranna - sama założyła sobie opatrunki i nie przerwała ratowania rannych. 
Jej rodzeństwo zostało wymordowane przez Niemców w szpitalach. Matka pisała ze Szwecji po koszmarze obozu Ravensbrźck: "Liduś, pamiętaj, że kto nie zazna goryczy na ziemi, ten nie zazna słodyczy w niebie, i cieszmy się, że i nam przypadło w udziale nieść Krzyż, który Jezus Chrystus niósł na Kalwarię. I pamiętajmy o tym, że Matka Najświętsza ma nas w swej opiece i udziela nam wciąż swego Nieustającego Ratunku".
Lidka ocalała przed aresztowaniem, ojciec nie pozwolił jej się ujawnić. Wielokrotnie przychodziła z pomocą uwięzionym kolegom. Ukończyła prawo i jest doskonałym adwokatem, służącym zawsze walce o sprawiedliwość. Wśród wielu odznaczeń awansowana do stopnia porucznika, wśród wielu odznaczeń posiada medal "Godnemu Chwały" - przyznawany "szczególnie zasłużonym żołnierzom Powstańczych Służb Sanitarnych za męstwo i poświęcenie".

"Służba do końca" to tyt.posta nr4


zarabiaj pieniądze

"Pierwszy dzień zwycięstwa"- (nr 2 )



"W końcu ten dzień - 1 sierpnia - nastąpił. Zbiorowe uniesienie, wspólne poczucie wielkości tej godziny, w której poczuliśmy się wolni, kiedy nam się zdawało, że obchodzimy pierwszy dzień zwycięstwa, którego nikt nam już nie odbierze! I to wspaniałe uczucie jedności z całą Warszawą..." - tak pisze w swoich wspomnieniach Anna Swierczewska-Jakubowska "Paulinka", sanitariuszka i łączniczka. 8 sierpnia bierze udział w akcji, która ma na celu unieszkodliwienie działa pancernego. Wynosi ciężko rannego dowódcę pod ostrzałem niemieckiej broni, za co dostaje Krzyż Walecznych. Na Starówce pełni służbę w zespole doktora "Broma". Tam próbują ratować jej starszą siostrę Marynę, także sanitariuszkę. "Paulinka" chce zostać z nią na Starówce, gdy przychodzi chwila ewakuacji kanałami. Ale otrzymuje rozkaz pomocy ciężko rannym i wyprowadza ich, sama ranna. Do końca trwa na posterunku w szeregach "Zośki" walczących na Czerniakowie.
Po wojnie zdołała zacząć studia na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Aresztowana 13 stycznia 1949 roku, zostaje skazana najpierw na 5 lat, a potem za wyjątkowo nieugiętą postawę w czasie śledztwa - na 8 lat więzienia. Zrehabilitowano ją w roku 1957. Nie mogła jednak znaleźć pracy. Zaangażowała się do redakcji Słownika Biograficznego Techników Polskich. Ma swój cenny i ważny udział w Fundacji Filmowej Armii Krajowej, realizującej filmy poświęcone Armii Krajowej i Powstaniu Warszawskiemu. W Środowisku Zośkowym poświęciła wiele trudu, działając w Komitecie Opieki nad Mogiłami Poległych. W swoich wspomnieniach napisała: "Nam - uczestnikom tamtych wydarzeń, pozostaje tylko pamięć o tych, którzy nie przeżyli, i oddanie ich pamięci należnego hołdu".


"Godni chwały" -to tytuł posta nr 3, zapraszam

"Powstaliście do lotu"- (nr 1)





Barbara Wachowicz


Powstaliście do lotu - Wy - z gniazda wyrzucone ptaki - Idziecie ciskać ogień w przygasłe ogniska
Idziecie jak niegdyś do Świętego Grobu ci szaleńcy Boży
I żaden z Was się nie cofnie,
żaden się nie strwoży...
- ten wiersz, zatytułowany "Biel i czerwień", ukazał się tuż po wojnie, w 1945 roku. Bohaterami ostatniego, V tomu mego cyklu "Wierna rzeka harcerstwa", zatytułowanego "Gotowi do lotu", są żołnierze - harcerze Batalionu AK "Zośka", którzy przeżyli. Będą wśród nich: legendarny lekarz powstańczy Zygmunt Kujawski "Brom", Witold Sikorski "Boruta", autor znakomitych relacji z przebiegu walk zamieszczonych w "Pamiętnikach Żołnierzy Batalionu "Zośka"", więzień PRL-u, wybitny lekarz opiekujący się matkami poległych (jego syn Piotr jest obecnie działaczem Komitetu Opieki nad Mogiłami Żołnierzy Batalionu "Zośka", pięknie kontynuując sztafetę pokoleń), Jakub Nowakowski "Tomek", zawsze pogodny i uśmiechnięty, znakomity zoolog - przejął trudną funkcję sekretarza Środowiska Zośkowego po druhu Stanisławie Sieradzkim "Świście", Henryk Kowal, cudem uratowany z zagłady Szpitala Wolskiego, inżynier, obecnie skarbnik Środowiska, Janusz Maruszewski, ciężko ranny w Powstaniu, więziony po wojnie, niezwykle zaangażowany w działania Środowiska, Maria Urbaniec-Downarowicz "Myszka", ofiarna sanitariuszka, Witold Bartnicki - bohater akcji pod Arsenałem, członek plutonu pancernego, po wojnie wybitny inżynier i działacz Środowiska. I wielu, wielu innych, których znajdą Państwo na kartach mojej książki. Niezwykła więź, która ich łączyła w czasie wojny, przetrwała. Ochraniają pamięć poległych, troszczą się o żyjących. Są nieprawdopodobnie skromni. Nie wymagają nagród, nie oczekują orderów, chociaż jeżeli komuś należy się Order Orła Białego, to właśnie im!
Oto wybrana garstka.

"Życia lotu nie przetnie żadna siła obca"
Anna Borkiewicz-Celińska, w czasie okupacji prowadząca cały czas skrzynkę łącznościową, stąd jej pseudonim "Hanka Skrzynkowa", w Powstaniu łączniczka Andrzeja Romockiego "Andrzeja Morro", przeprowadziła pod ostrzałem cały pluton na pomoc broniącej się bohatersko Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. Ciężko ranna na Starówce, zostaje cudem przeniesiona kanałami do Śródmieścia. Jest córką pułkownika Adama Borkiewicza, bohatera Legionów, redaktora powstańczego dziennika "Barykada" i autora świetnej monografii Powstania Warszawskiego. Po wojnie Hania rozpoczyna studia na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego, przerwane dwukrotnym aresztowaniem. Skazana na 7 lat więzienia. Uniewinniona przez Sąd Najwyższy w 1958 roku, powraca do swych pasji historycznych, jest autorką znakomitych prac poświęconych dziejom i bohaterom Powstania Styczniowego.
Jej mąż, Bogdan Celiński, uczestnik wielu akcji Grup Szturmowych, przeszedł cały szlak bitewny Batalionu "Zośka" w plutonie "Alek" kompanii "Rudy". Dokonał niezwykłego wyczynu razem z przyjacielem Staszkiem Lechmirowiczem "Czartem", przedzierając się po zerwanych przęsłach Mostu Poniatowskiego na Pragę. To on jest bohaterem epilogu książki Aleksandra Kamińskiego "Zośka i Parasol". Studiował na tajnej Politechnice i zdążył rozpocząć pracę jako konstruktor. Aresztowany zaraz po "Anodzie" 3 stycznia 1949 roku i skazany na 15 lat więzienia. Odsiedział 7. Stał się potem wybitnym znawcą sprzętu rehabilitacyjnego, kierownikiem pracowni w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym. Wiele lat przewodniczył Komisji Historycznej Środowiska Batalionu "Zośka" i to on wpłynął na decyzję żony, by opracowała monografię Batalionu "Zośka", która jest niezastąpionym źródłem do historii tego niezwykłego oddziału. Mój cykl "Wierna rzeka harcerstwa" zawdzięcza Hannie i Bogdanowi nieskończenie wiele bezcennych dokumentów, wspomnień, korekt. To do Hani pisał w sierpniu 1943 roku Janek Lenart, w Powstaniu jeden z dowódców plutonu "Alek" kompanii "Rudy": "...życia lotu nie przetnie żadna siła obca, z młodej siły, radości i wolności rodzi się zwycięstwo".


cdn. w następnym poście-nr 2